Będzie długo…
W wieku 16 lat dowiedziałam się, że w przyszłości będzie problem z zajściem w ciążę. W tamtym czasie był to kłopot kłębiący się gdzieś z tyłu głowy, ale nie zdominował on mojego życia. Z wiekiem problem ten zaczął coraz częściej o sobie przypominać.
Gdy poznałam swojego męża, bardzo szybko powiedziałam mu jak jest. Jego spontaniczna reakcja pokazała mi, że człowiek z którym chce być, będzie przy mnie bez względu na przeszkody. A życie tych przeszkód nam nie szczędziło….
Przez kilka lat bardzo intensywnego leczenia, stymulacji wszelkimi dostępnymi lekami, nie udało nam się uzyskać nawet jednej owulacji. Mogę powiedzieć, że w zasadzie klinika leczenia niepłodności stała się moim drugim domem. Chęć posiadania dziecka powodowała życie pod ciągłą presją, w lęku i do tego na kredyt, ale przyszedł moment, że drugi raz z rzędu przez leczenie, doszło do zatrzymania pracy nerek.
Pan doktor powiedział wprost, że dalsze próby są zbyt niebezpieczne dla mojego zdrowia. Straciłam nadzieję, odpuściłam dalszą walkę i próbowałam żyć. Nie było łatwo. I wtedy mój mąż zaczął naciskać na psa. Pojawił się w naszym domu szczeniak, na którego mogłam przelać matczyne uczucia. Głowa i dusza znalazły rodzaj ukojenia. I tak minęło kilka lat…
Aż po 14 latach od momentu, gdy zaczęliśmy próbować powiększyć rodzinę, zobaczyłam 2 kreski na teście. To była najbardziej niesamowita chwila w moim życiu. Emocje eksplodowały w mojej głowie. Radość, bo w końcu się udało, strach, bo mam już swoje lata. Wizyta u lekarza, leki na wszelki wypadek na podtrzymanie, badania krwi i moczu, w 6 tyg usg, wszystko pięknie, widać tętno u małej fasolki. Następna wizyta za 2 tyg, rośnie i jest wszystko dobrze.
Ze względu na wiek robimy badanie NIFTY i już wiemy, że na świat przyjdzie nasz zdrowy synek. W 14 tyg organizujemy rodzinny obiad i ogłaszamy najbliższej rodzinie nowinę. Radości nie ma końca. Wszyscy tak bardzo się cieszą.
Kolejna wizyta i zaczynamy walkę z bakterią w moczu. Poza rozmową z lekarzem, szukam info w necie. Uspokajam się, wszędzie piszą, że ciąża niestety sprzyja infekcjom pęcherza i jest to częsty stan ciężarnych. Włączamy antybiotyk, globulki, leki, niestety miano jest takie samo jak przed leczeniem, antybiotyk ponownie idzie w ruch, jest troszkę lepiej, ale miano nadal wysokie.
Jednak nie niepokoje się jakoś nadmiernie…do momentu kiedy w poniedziałek rano po oddaniu moczu, widzę różową galaretowatą wydzielinę w bardzo dużej ilości. Od razu kontakt do lekarza i wizyta, doszło do rozprzestrzenienia infekcji na drogi rodne i otworzenia się szyjki macicy. Łóżko na kołki, nogi w górze i zakaz wstawania. Podszyć nie można, bo bakteria w organizmie, więc czekamy na posiew z pochwy i szyjki.
W czwartek ponowna wizyta, czuję już że będzie źle. Niestety widać pęcherz płodowy. Natychmiast szpital. Dostaje leki. W piątek na salę przychodzi dziewczyna, która opowiada o swojej poprzedniej ciąży, 3 miesiące bez ruchu z nogami w górze, a jej maleństwo ma już 3 lata, obecna ciąża bez problemu i właśnie przyszła na wywołanie. Dała mi nadzieję, uda się, będzie dobrze.
Ale wieczorem pojawiają się skurcze, coraz częściej i intensywniej, o 22 temperatura 40 stc, dostaje leki, uspokaja się. O 3 nad ranem znowu skurcze, mocniejsze i częstsze. 4 – wołam położną, bo odeszły mi wody, zabierają mnie na badania, czuję, że mój synek nie zostanie w środku, że przyszedł moment pożegnania. Jestem w stanie tylko płakać, pytam czy mogę przeć, bo mój organizm tego chce.
W 19tyg i 5dniu rodzę o 4:35 mój najbardziej oczekiwany i upragniony Skarb. 26 cm długości o wadze 340g. Jeszcze 2 parcia i rodzę łożysko. Położna pyta, czy chce go przytulić. Oczywiście, że chce… Kładzie mi go na piersiach, jest taki malusieńki i taki idealny. W głowie kłębi się tysiące myśli, dlaczego on, czy można było coś zrobić, w jakiś sposób go ochronić… Zabierają go, a mnie wiozą na zabieg.
O 6:40 przynoszą go już ubranego w becik i czapeczkę z symbolicznym motylkiem zrobionym z włóczki. Łzy leją się strumieniami, całuję jego rączki wielkości mojego paznokcia, nosek malusieńki i oczka jeszcze nie otwarte. Cały mój świat się wali. Wyrwano mi kawałek duszy. Zabrano radość i nadzieję. Zostawiono tylko smutek i rozpacz.
O 8 zabierają go już ode mnie, jedzie do zakładu pogrzebowego. Przy moim łóżku coraz więcej i coraz częściej pojawiają się lekarze. Okazuje się, że mam sepsę. Jest niedobrze. Ekran pokazuję ciśnienie 50/22.Dostaje triadę antybiotyków. W przeciągu 10 dni pobierają mi krew około 80 razy i dostaje drugie tyle kroplówek. Ale największy smutek wywołuje łykanie tabletki powstrzymującej laktacje. Łzy same płyną po policzkach. Wszyscy mówią, że to cud że żyje, że macica nie została usunięta i że powinnam się z tego cieszyć. Ale jak mam się z tego cieszyć ustalając szczegóły pogrzebu?! Jak myśleć, że będzie dobrze?
Bałam się powrotu do domu, do normalności, ale chciałam też dać wsparcie mojemu mężowi. Bo uświadomiłam sobie, że ja rozpaczam tylko za naszym dzieckiem, a on miał jeszcze lęk przed tym czy lekarze zdołają uratować mnie.
W szpitalu stworzyłam sobie bezpieczna przestrzeń. Nie wiedziałam co się stanie, gdy ją opuszczę. Z jednej strony tak bardzo pragnęłam zasnąć w ramionach męża, a z drugiej paraliżował mnie lęk przed jego dotykiem. Ale musiałam wyjść i zacząć żyć, choćby po to by dokonać pochówku naszego synka.
Urna z prochami mieściła się w moich dłoniach. Nie chciałam jej oddać. Tak bardzo pragnęłam, żeby ktoś cofnął czas, żeby go uratował. Rozsypywałam się na miliony kawałeczków i składałam w całość setki razy. Z dnia na dzień jest łatwiej. W domu jest z nami jego cząstka w relikwiarzyku, mam jego zdjęcie, był najśliczniejszym dzieckiem pod słońcem. Czekam na moment, kiedy znów będziemy razem.
Autor: Mama Julka
Chciałam skierować moje słowa zrozumienia do Ciebie…. Nawet nie wiesz jak rozumiem co przeżyłaś. Też mialam bakterię. Ja pożegnałam 1.5 roku temu, bliźniaków, 22 tydz., Po czym rozwinęła się sepsa i słyszałam to samo, że uratowali mi macicę i zdrowie. Dziś się staramy z mężem ponownie ale przeszłam mękę dochodząc do siebie, po sepsie miałam ataki paniki, nie mogłam spać, leczyłam się na nerwicę lękowa a przy tym przeżywałam żałobę. Myślę o Tobie ciepło i naprawdę łączę się z podobnymi odczuciami…
Tak strasznie ciężko jest dojść do siebie, zarówno w aspekcie medycznym jak i psychicznym. Myślałam, że po pogrzebie będzie łatwiej. Nie jest… Tyle myśli, czy mogłam coś zrobić, czy była szansa, czy jeszcze próbować…. Boję się wychodzić z domu, boję się wrócić do pracy, boję się, że już nigdy nie uda zajść się w ciążę i że jednak się uda i znowu będzie tak samo…. Tego nie zrozumie nikt inny, poza nami mamami naszych Aniołków.
Trzymam kciuki za Ciebie i za wszystkie kobiety, które utraciły najcenniejszy Skarb, aby w końcu nasze serca przestały krwawić i żeby dla każdej z nas wyszła tęcza po tym co przeszłyśmy.