Dzisiaj mija dokładnie rok, odkąd usiedliśmy z mężem na podłodze przed choinką i zdecydowaliśmy świadomie, wypowiadając na głos, że chcemy być rodzicami. Czy gdybym wiedziała rok temu to, co wiem teraz, czy chciałabym nadal to przeżyć?
Od początku byliśmy świadomi, że nie będzie to łatwe w naszym przypadku. Od 3 lat związku nie stosowaliśmy żadnej antykoncepcji, cicho licząc, że będzie co będzie. Naiwne, prawda? Jednak wypowiedziane głośno dało nam siłę, żeby nasze ciche szepty zamienić w końcu na krzyk dziecka.
Pierwszy cykl, test w grudniu, nic. Płakałam. Styczeń. Zrobiłam badania, wszystko było ok. Wdrążyliśmy świadome odżywianie, suplementy, trochę sportu. Kolejny cykl nic. Każdego miesiąca wmawiałam sobie symptomy będąc zła na fałszywie negatywne testy. Ale one były prawdziwe, białe jak śnieg za moim oknem, w dniu kiedy to teraz piszę.
Miesiące lały się mi przez palce. Zdążyliśmy zwiedzić wszystkie muzea Amsterdamu, pojechać dwa razy w góry, byliśmy na Mazurach i w Czechach.
Co miesiąc oczywiście byłam na tyle naiwna by wierzyć w swoje symptomy i zamawiałam coraz więcej testów… żaden nie był nawet fałszywie pozytywny.
W końcu mąż zrobił badania nasienia w lipcu. Lekkie załamanie, parametry w porządku, ale tylko 7milionow w całym ejakulacie. Kontakt z andrologiem, ocena dobra, do poprawy ilości, bo jakość jest w porządku. Jeszcze więcej sportu, zdrowa miska, sok pomidorowy i olej z czarnuszki. Byłam z niego dumna.
Lato minęło, zapisałam się na jogę. Przyszedł wrzesień, zmieniłam pracę, byłam taka dzielna, cierpiąc w sobie z niepowodzenia. Ale miałam projekt, moim projektem było życie.
Wybraliśmy się w październiku do Włoch. Pierwszy raz od blisko roku jedliśmy co chcieliśmy, pizza, pasta, tony mozzarelli, surowe szynki i dużo wina. Wina! Piłam bez tego poczucia jak co miesiąc… “a co jeśli?” Miałam poczucie, że na chwilę przestaje się starać, bo chce żyć. Pamiętam jak patrzyłam jedząc kolację ostatniego dnia na kobietę, która śpiewała do akompaniamentu gitary, miała już duży brzuszek, trzymała się za niego, a ja myślałam o tym jakie to musi być cudowne uczucie, cieszyć się takimi chwilami, spełniać jako kobieta i spełniać swoje pasje. Zazdrościłam jej. Jak każdej ciężarnej, którą spotykałam od prawie roku, przełykając ciężko ślinę, idąc dalej, potrzebowałam też spełnić siebie.
Kilka dni po powrocie z Toskanii pojechaliśmy oglądać działki pod dom, zjechaliśmy dobre 600km tego dnia oglądając miejsca, w których moglibyśmy postawić dom. Potrzebowaliśmy od dawna celu do życia, szczególnie w momencie kiedy rozmawialiśmy o wyczekiwanym dziecku, które się nie pojawiało… szczególnie wtedy, kiedy kolejny negatywny test lądował w pojemniku z dosłownie setkami innych testów… Tych owulacyjnych i ciążowych.
Tymczasem na stacji zamówiłam hot doga, a biorąc z powrotem kawę w sieci fastfoodowej, hamburgera. I w tym momencie nie byłam świadoma jeszcze tego, co przyniesie ten dzień.
Po powrocie wieczorem czułam się komicznie, z uciskiem na pęcherz, z ochotą na rzeczy, na które normalnie nie spojrzałabym przychylnym okiem. Więc w domu robiłam kolację analizując to wszystko, znowu czując, że jestem frajerem, jeśli mam nadzieję…
Wygrzebałam w łazience ostatnie testy. Wiedziałam , że jest wieczór i powinno się robić rano, ale… ale zrobiłam. I był pozytywny. Był pozytywny. Bez patrzenia pod światło. Bez czekania na poranny mocz. Bez odwracania kolorów w telefonie. Bez podświetlania latarką. To było 5 listopada. Po 11 miesiącach test był pozytywny, słyszałam bicie swojego serca i swój oddech. Znacie to, kiedy nie wierzycie w coś i musicie spojrzeć sobie w lustrze w oczy, żeby powiedzieć to na głos? Był pozytywny. Powiedziałam do siebie : „Wszystko będzie dobrze. Będziesz mamą”.
Wróciłam, zjadłam kolację z mężem. Znowu poszłam zrobić test. Był nadal pozytywny. Ostatni zostawiłam na rano. I wiecie co? Ten też był pozytywny.
Mąż odebrał mnie z pracy, pojechaliśmy do galerii. Poszłam kupić sama test ciążowy do drogerii. Taki prawdziwy, masywny plastikowy, elektroniczny. Nie taki paskowy, zamawiany z internetu po 50 sztuk.
I ten też był pozytywny. A ja z tych emocji byłam taka zmęczona, że położyliśmy się razem na kanapie po obiedzie, wsunęłam test mężowi powoli do kieszeni spodni i zasnęliśmy na godzinę… czyste szczęście, domowe ciepło. Cieszyliśmy się jak dzieci.
Potem wszystko działo się szybko. 5 listopada pozytywny test, 14. pierwsza wizyta, wszystko było dobrze. Witaminy, badania, krew, mocz… Następna wizyta miała być 29 listopada.
Byliśmy najszczęśliwsi. Chuchaliśmy, dmuchaliśmy. Wyczekane, wykochane. Planowaliśmy, wybieraliśmy imiona, byliśmy jak pod wpływem narkotyku, którym było szczęście.
23 listopada nagła wizyta, różowe plamienie na papierze. Lekarz zbadał mnie, wszystko w porządku, biło serduszko. Biło serduszko! Każdy mój lęk został rozwiany. Serce. Dziecko. Biło jego serce. Dostałam rozpiskę z pakietami na badania prywatne, reklamowane przez lekarza prowadzącego. Żadnych leków, ani zaleceń mimo plamienia. I wyszłam z tymi ulotkami rozanielona. Moja czujność została uśpiona.
W piątek 24 listopada, tylko dzień później, przyszło krwawienie. Skrzepy. Żywa krew. Szpital. Czekanie 3 godziny. Wiedziałam, że poronię. Umierałam od środka. Czekałam w poczekalni z kobietami w ciąży, w pokoju pełnym twarzy noworodków przy piersi albo małych stóp. I nie zapomnę cytatu z tablicy… “Nie ma lepszych perfum od zapachu dziecka”. Bolało psychicznie i fizycznie.
Wchodząc po kilku godzinach w końcu na fotel wiedziałam, co może powiedzieć lekarz. Ale on odwrócił monitor i powiedział, że “serce bije jeszcze powoli…“. Byłam w szoku. Myślałam, że nic już nie ma. Łapałam chwilę wcześniej w łazience skrzepy myśląc, że to moje dziecko. Ale ono nadal tam było, we mnie, z bijącym sercem…
Dostałam progesteron, zalecenie, aby leżeć i zbadać w poniedziałek u ginekologa prowadzącego grupę krwi, aby wykluczyć konflikt serologiczny. Diagnoza: Poronienie zagrażające. Ale do poniedziałku było tyle czasu.
Mało pamiętam z tego okresu. Pamiętam, że byłam bólem. Pamiętam męża, który wrócił z apteki bez leku. Obdzwonił w okolicy wszystkie apteki i dopiero w 4 był progesteron. Leżałam tego dnia wieczorem patrząc w sufit, skręcając się z bólu. Trzęsłam się z zimna albo szoku. Moim ciałem targały spazmy strachu i skurcze macicy. Moje ciało walczyło i ten mały człowiek walczył. Trzymało mnie to, że biło jeszcze serduszko, że może nie wszystko stracone.
Noc była straszna. Próbowałam utrzymać w sobie progesteron, ale było bardzo dużo krwi, spałam kiedy działały przeciwbólowe, ale i one nie pomagały, o 5 nad ranem w sobotę dalej leżałam patrząc w sufit. Byłam naiwna, że będzie lepiej. Krwawienie tylko lekko ustało, jednak skurcze były niewyobrażalnie bolesne. Nie pamiętam tego dnia dobrze. Pamiętam płacz z bólu, męża który biegał pakować torbę do szpitala, pamiętam ból. Moje całe ciało pulsowało z bólu. Zasypiałam i budziłam się z bólu. I przyszła noc. Była delikatna. Pierwszy raz od piątku było mi lepiej.
Rano obudziła mnie krew. żywa czerwona… skrzepy i fragmenty tkanek… wiedziałam, że przegraliśmy. Czułam, że to mikroskopijne serduszko przestało bić zostawiając we mnie niewyobrażalnie monstrualną pustkę. Poroniłam. Była niedziela rano. 3 tygodnie temu czułam jak bramy szczęścia otwierają się przed nami pokazując nowe możliwości spełnienia się jako rodzice, a dzisiaj zapadła się mi ziemia pod nogami. Trzymałam w dłoni jajo płodowe, pokryte krwią i czarne od krwi w środku. Małe świadectwo życia, które miało swój początek we mnie. Nie wiedziałam co mam zrobić. Jaka byłam głupia w piątek myśląc, że można tak łatwo poronić… nie znam większego bólu, większej traumy i dramatu jaki można przeżyć w zaciszu domu.
Ja nie wiedziałam co mam zrobić. To był koniec i jako wykształcony człowiek wiedziałam, że nic więcej już nie mogę zrobić.
Może progesteron był podany za późno o jeden dzień?
Może lekarz potraktował mnie na taśmie szablonowo?
Może zrobiłam coś źle?…
Może. Jednak serduszko biło jeszcze powoli. To łamało mi moje serce, że przestało we mnie, tam gdzie powinno być najbezpieczniejsze.
Wykąpałam się. Jak w amoku. W szoku. W bólu. Profesjonalnie doprowadziłam do porządku. Wiedziałam, że leżenie patrząc w sufit już nie pomoże. Mąż znalazł mnie płaczącą pod ścianą. Nie mogłam oddychać. Osuwałam się powoli w dół. Dziękuję, że był, że mnie trzymał. Położył do łóżka. Dał przeciwbólowe. Nie doczekaliśmy poniedziałku.
Wizyta u ginekologa była formalnością. Było mu nie w smak, że chciałam porozmawiać przed badaniem. Myślę, że jako kobiety mamy prawo zadawać pytania. To nasze ciała i nasze utracone dzieci. Czułam, że tym razem chce się mnie pozbyć szybko. W momentach kiedy mówiłam prosto w oczy do niego o takich rzeczach jak “jajo płodowe”, “poronienie samoistne”, widziałam jego zdziwienie na twarzy.
Czekałam na to dziecko. Chciałam porozmawiać z lekarzem o badaniach, jednak on tylko chciał zbadać mnie, potwierdzić czy mówię prawdę, bo na liście ze szpitala nadal było “bicie serca : pozytywne “… Wypisać zwolnienie, aby wysłać z zaleceniami do domu. Zbyć.
Wiem, że nie mogę nikogo winić, ani tego nie robię. Znam statystyki.
W tej historii dużo rzeczy prawdopodobnie poszło nie tak. Możliwe, że mogłabym coś zmienić.
Nastawienie? Lekarza? Siebie?…
Skąd mam wiedzieć czy będę kiedyś mamą? Nie wiem.
Dziś wiem jak to jest tęsknić za kimś, kogo nigdy nie poznałam.
Jest 29 listopada, śnieg za oknem, a ja widzę na czerwono. I budzę się od kilku dni nieświadoma, aby po kilku sekundach zdać sobie sprawę z rzeczywistości.
Pokrzywa
—
Jeżeli Ty też chcesz podzielić się swoją historią, możesz zrobić to tutaj: https://www.poronilam.pl/kontakt/podziel-sie-swoja-historia/