Witajcie dziewczyny,
Niestety, mnie również spotkały przykre sytuacje związane z poronieniami, tak … miałam dwa :(, ale zacznijmy od początku.
Pierwsza ciąża – wada serca płodu hlhs. Nasz Synek żył 3 miesiące i 3 tygodnie. Sama wada w sobie jest nieuleczalna, wszystkie operacje mają charakter paliatywny, przedłużają życie, nie wiadomo na ile.
Ale miało być o poronieniach.
Zaszłam w kolejną ciążę dość szybko po śmierci Synka. Pełno radości, że się udało i że tak szybko.
W 6 tygodniu ciąży okazuje się, że serce nie bije, że coś jest nie tak. Mój ginekolog bardzo wyrozumiały, kazał mi przyjść za tydzień żeby mieć pewność, czy na pewno się nie pomylił. Dal mi tyle czasu, ile potrzebowałam. Na trzech kolejnych wizytach okazało się, że płód nie rozwija się i serduszko nadal nie bije.
Skierowanie i do szpitala.
Standardowe przyjęcie. Na drugi dzień tabletka i kolejne USG. Podczas rozmowy z lekarzem usłyszałam, że nie mam swojego lekarza w szpitalu, więc… no właśnie co? Nie należy mi się opieka zdrowotna? Moje składki się nie liczą?
Po dość ostrej konwersacji z lekarzem wszystko wróciło do normy, mam tu na myśli jego zachowanie. Kolejnego dnia zrobiono mi łyżeczkowanie jamy macicy na bloku operacyjnym.
Przez cały pobyt nie zaproponowano mi psychologa. Pielęgniarki były bardzo współczujące, z lekarzami niestety różnie.
Nie myślałam wówczas o badaniach genetycznych, pomyśleliśmy, że to przez stres. Poprzednie dziecko zmarło, więc to STRES nie ma innej możliwości. Badania histopatologiczne, ta które szpital robi rutynowo nic nie wykazały.
Nie poddaliśmy się, próbowaliśmy dalej po 6 miesiącach. Niestety, kolejny raz sytuacja powtórzyła się i poroniłam drugi raz. Standardowa sytuacja, skierowanie i do szpitala. Tym razem chcieliśmy zbadać płód. Z wypełnionymi dokumentami, pojemnikami zgłaszam się do szpitala. Pielęgniarki współczujące lekarze niby też, ale no właśnie.
Dostaje tabletkę, potem przychodzą bóle i oczywiście zabieg łyżeczkowania macicy. Nie dano mi żadnej nakładki na toaletę. Prosiłam pielęgniarki jak cos ze mnie wypłynęło i pokazywałam to na podpasce. Żenujące kiedy 3 pielęgniarki grzebią w rękawicach w mojej podpasce, a ja siedzę na toalecie. Najgorsze upokorzenie dla mnie. Zero intymności, prywatności. Za każdym razem był to podobno skrzep.
Uprzedzałam, że zależy mi na badaniach genetycznych. Tuż przed zabiegiem dałam lekarzowi dokumenty do wypełnienia i zaczęło się. Uśpili mnie tak jak poprzednim razem i oświadczyli już po wszystkim, że udało się pobrać materiał genetyczny. Uff ulga…może dowiem się dlaczego ronię?
Lekarze poinstruowali mnie, że przy wyjściu mam zawołać aby wydano mi pojemniczek z materiałem. Po kilku godzinach okazuje się, że będę wychodzić, ale lekarzy z porannej zmiany już nie ma. Jest inny lekarz, który nie pozwala wydać mi pojemniczek.
Zaczyna się…
Poprosiłam o rozmowę z lekarzem dyżurnym, chciałam mu wyjaśnić, że poprzedni lekarze przecież pozwolili. Dyżurny z wielką złością przyszedł na oddział i zaczął wykrzykiwać od samego wejścia na oddział: „Gdzie ona jest?’, „Która sala?”.
Wszedł i z wielkimi pretensjami oświadczył mi, że nie pozwoli mi zabrać materiału genetycznego, bo w sumie ono nie jest już moje i trafi na patomorfologie. Nie ustępowałam, powiedziałam, że są różne badania genetyczne ja chce zrobić te najbardziej kompleksowe i do nich muszę mieć żywą tkankę, nie zalaną formaliną, ani niczym innym. Niestety, lekarz zaczął na mnie krzyczeć. Słyszał to cały oddział. Nie potrafił odpowiedzieć na zadawane przeze mnie pytania. Płakałam i krzyczałam na niego, powiedziałam ze nie wyjdę bez pojemnika.
Wypis dostałam natychmiastowo. W miedzy czasie zadzwoniłam do gabinetów prywatnych lekarzy z porannej zmiany (znałam ich nazwiska, wiec bez trudu zakazałam ich w internecie). Nie wiem, czy to coś pomogło, ale po łyżeczkowaniu wypuszczono mnie do domu po kilku godzinach. Przyrzekłam sobie, że tak tego nie zostawię. Napisałam skargę na lekarza i zażądałam przeprosin na piśmie. Po kilku tygodniach otrzymałam je.
Niestety chodzi o podejście lekarza, który okazał się zwykłym idiotą. Nie jedna kobieta po usłyszeniu tych słów, które ja od niego usłyszałam zrobiłaby sobie krzywdę z niemocy i bezsilności. Pielęgniarki mnie przeprosiły za zachowanie lekarza, były mile do ostatniego momentu.
Ale to nie koniec..
Jak się później okazało to nie był docelowy materiał genetyczny. To były tkanki matczyne, nic nie mogli z niech zrobić nawet płci. Do tej pory zastanawiam się, czy zrobili to specjalnie, aby pozbyć się mnie? Czy lekarz pobierający próbkę był aż tak niekompetentny? Nie dowiem się już tego.
Jestem w kolejnej ciąży i mam nadzieję, że limit nieszczęść został przeze mnie już wyczerpany. Jedynym wsparciem ze służby zdrowia był dla mnie mój ginekolog, do którego chodziłam prywatnie.
Niestety, tak wygląda rzeczywistość szpitala konińskiego. Nie boję się o tym mówić ani pisać. Brak reakcji jest przyzwoleniem niestety. Takie sytuacje zdarzają się, a nie powinny. Musimy mieć siłę temu przeciwdziałać się.
Marta
—
Jeżeli Ty też chcesz podzielić się swoją historią, możesz zrobić to tutaj: https://www.poronilam.pl/kontakt/podziel-sie-swoja-historia/