W grudniu 2018 r. urodziłam martwą córeczkę. Gdy stawiłam się w szpitalu z różowym plamieniem, to początkowo uspokoili mnie, że to tylko upławy. Ciąża do 5 miesiąca przebiegała spokojnie: zero bólu, pierwsze ruchy, bicie serduszka. Aż w końcu diagnoza, że mam rozwarcie na 4 cm, niewydolność cieśniowo-szyjkową.
Powiedzieli, że będą próbować ratować ciążę
Jednak mam też nastawić się na najgorsze, bo płód w 22 tygodniu nie ma szans na przeżycie. Dnia następnego, 11 grudnia, założono mi szew metodą McDonalda i leżałam na podtrzymaniu, a 13 grudnia odeszły mi wody, mimo iż szew trzymał.
Ból krzyża wywoływał skurcze, przecięli szew. Kazali urodzić, to męczyłam się do 14 grudnia do godziny 2:45, aż urodziłam martwą już dziewczynkę.
Narzeczony był przy mnie, oboje płakaliśmy
Potem wszystkie formalności… 15 stycznia byłam na kontroli, gdzie lekarz stwierdził, że to wrodzona niewydolność szyjki macicy i że normalnie zajdę w ciążę, ale zapobiegawczo przy każdej będą zakładać szew – ale, czy donoszę stoi pod znakiem zapytania. Jest ciężko, bo potem patrzę na mojego narzeczonego i cierpię. Dlaczego? Dlatego, że w wieku niespełna 20 lat, prawdopodobnie nie będę mogła mu dać dziecka, a jak dam, to ciężka droga do tego z niewiadomą, czy się uda…
Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.
Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie
zdjęcie: JuergenPM /pixabay.com