Od kilku dni miałam dziwne przeczucie, że coś jest nie tak. Że brzuch mi nie rośnie, że czuję się aż za dobrze fizycznie, byłam bardzo nerwowa (jak na początku ciąży). Cały czas płakałam.
Był upalny czerwcowy dzień.
Pojechałam na badanie „połówkowe”. Podczas ważenia u położnej, przed wizytą u lekarza, okazało się, że schudłam 1,5 kg. Zapaliła mi się czerwona lampka. W poczekalni już byłam zdenerwowana i żałowałam, że nie ma ze mną męża.
Lekarz rozpoczął wywiad, wypisał zwolnienie L4 (już nie chodziłam do pracy ze względu na moje środowisko zawodowe i duże natężenie stresu). Chwilę się uspokoiłam. Po czym przyszedł czas na badanie usg. I „diagnoza”- brak przepływów. Na ekranie zobaczyłam nie ruszające się ciałko mojego syna, brak aktywności serca.
Moje serce pękło, mój świat się zawalił. Jak przez mgłę pamiętam, co mówił do mnie lekarz. Ledwo zapamiętałam, co będzie się działo po zgłoszeniu do szpitala.
Tego samego dnia mąż zawiózł mnie do szpitala.
Trafiłam na oddział patologii ciąży. Przeczekaliśmy noc bez leków. Nie miałam żadnego plamienia ani nic mi nie bolało. Nic nie wskazywało wcześniej na to, że dziecko zmarło.
Kolejnego dnia zaaplikowano mi tabletki dopochwowo. Co kilka godzin. Nie pomogły. W trzeciej dobie podano mi już przez cewnik dopochwowo, kolejne leki aby w końcu szyjka macicy się otworzyła… Po kilku godzinach rozpoczęły się straszne skurcze. Posadzili mnie na fotel, parłam, płakałam z bólu i przerażenia, skurcze były silne. W końcu poczułam jak dosłownie wypłynęło ze mnie ciało mojego dziecka. 15cm płód…
Nigdy nie zapomne tego uczucia. Nigdy. Do tej pory odczuwam rozpacz, złość, gniew, rozgoryczenie…
Mijają 3 miesiące.
Chodzę na terapię. Nadal jestem w żałobie. Nie jestem gotowa wrócić do pracy. I nie wiem czy jestem gotowa na kolejną ciążę.
Nie znamy przyczyn utraty pierwszej ciąży. Nie wykonywaliśmy badań genetycznych, bo są to spore dla nas koszta, a i lekarze po pierwszej stracie nie są zwolennikami dużej ilości badań. Bo „tak czasami bywa”.
Ale my już byliśmy w połowie drogi… Nasz syn miał imię!
Gdy mam gorsze dni, obwiniam siebie. Że to przez niedoczynność tarczycy, która pojawiła się w ciąży, ale szybko poprawiliśmy wyniki. Że to przez to, że byłam nerwowa i miałam „złą energię”. Że się nie nadaję. Że po 30ce jestem do niczego…
Jestem wdzięczna mojemu mężowi za to,że był dla mnie ogromnym wsparciem w szpitalu i po powrocie do domu. Że mogliśmy o tym rozmawiać i nie udawaliśmy, że nic się nie stało. Personel szpitala stanął na wysokości zadania. Położne były przy mnie cały czas. Dzięki temu minimalnie łatwiej było mi przejść przez cały ten proces w szpitalu.
Nadal potrzebuję pomocy specjalisty. Nadal nie wiem, co robić dalej.
Czytam historie tych wszystkich dzielnych kobiet. Za wszystkie trzymam kciuki.
Wierzę, że kiedyś słońce zaświeci też nad moją głową.
Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, wypełnij formularz.
Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie
zdjęcie: pixaby.com