Bliżej mi do czterdziestki, przez co czuję się już „stara”, spóźniona na upragnione macierzyństwo. Moja historia zaczyna się kilka lat wstecz. Jako młoda dziewczyna wyszłam za mąż. Marzyłam o dużej rodzinie, pragnęłam czworga dzieci.
Jednak pierwszy mąż cały czas tłumaczył: najpierw studia, potem porządna praca na umowę i mieszkanie. Ciągle coś w jego opinii nie pozwalało nam założyć rodziny. Latami nasze drogi się rozchodziły, aż przyznał, że dzieci nigdy mieć nie chciał.
Gdy byliśmy już w trakcie separacji, zaczęłam podupadać na zdrowiu. Dobiegałam trzydziestki i lekarze mówili, że marne szanse, że jeszcze urodzę.
Poznałam obecnego męża, od początku rozmawialiśmy o dzieciach, ale mój stan zdrowia nie pozwalał. Czekaliśmy z niecierpliwością na „zielone światło”, które nadeszło w zeszłym roku, gdzieś między naszym weselem a przeprowadzką do wspólnego, nowego domu.
Już podczas przeprowadzki czułam się koszmarnie, zmęczenie dokuczało mi do takiego stopnia, że bałam się nawrotu choroby sprzed lat. Także pognałam na badania i ku naszemu zaskoczeniu – ciąża, 4 tydzień.
Byliśmy przeszczęśliwi, wszystkim mówiliśmy o dziecku.
Jednak znając statystyki, bałam się. Bałam się, bo wyniki szalały i nie mogliśmy ich opanować, a ja czułam wewnętrzny niepokój, że coś jest nie tak. Trafiłam na zwolnienie lekarskie, miałam leżeć.
W 7 tygodniu zobaczyłam bijące serduszko i pokochałam moje maleństwo z taką siłą, jakiej się nie spodziewałam i obudziła się we mnie nadzieja, że wszystko będzie dobrze, że za kilka miesięcy wezmę nasze dziecko w ramiona.
Na kolejną wizytę pierwszy raz szłam spokojna. Wyniki w końcu były w normie, ja czułam się lepiej, już prawie odhaczyłam, że 1 trymestr za nami.
I wtedy pani doktor mówi, że serduszko nie bije. Dostałam skierowanie do szpitala i informację, że to moja decyzja, czy chcę iść tam, czy poronić w domu. Byłam w szoku, nic do mnie nie docierało, jakby nie dotyczyło to mnie.
Zadzwoniłam do męża. Chociaż była 9 rano, to wziął urlop i przyjechał po mnie prosto z pracy. Rozpłakałam się dopiero w samochodzie, gdy zobaczyłam, jaki jest załamany. Wtedy pękło mi serce.
Wróciliśmy do domu i zaczęliśmy szukać, czego się spodziewać, jakie mamy prawa, o co trzeba zadbać w szpitalu. Porozmawialiśmy, czy chcemy pochować nasze dziecko, czy robimy badania genetyczne, jakie nadać imię.
Postanowiłam udać się do szpitala, bałam się urodzić w domu, że nie zabezpieczę materiału do badań, że będę za mocno krwawić.
W szpitalu personel był wspaniały. Formalnie dostałam wszystkie informacje. Ja już wiedziałam, co chcemy z mężem zrobić, ale położna pięknie i cierpliwie wytłumaczyła wszystko i dostałam dokumenty do wypełnienia zanim jeszcze dziecko się urodziło.
My zdecydowaliśmy się pochować dziecko w grobie z innymi dzieciątkami. Uznaliśmy, że nie damy rady pochować go w tradycyjny sposób, zajmować się pogrzebem, odwiedzać maleńki grób. Nie chciałam, żeby moja córeczka była sama.
Zrobiliśmy badania. Córeczka była zdrowa, mój organizm zawiódł.
Minęło już kilka miesięcy, dopiero udało się ustalić, co się stało. Trombofilia i niedoczynność tarczycy spowodowana wadą organu (jest o połowę za mały fizycznie, wcześniej przed ciążą nie było objawów).
Teraz podejmuję leczenie, które być może zwiększyć szansę kolejnemu dziecku, jeśli uda nam się zajść w ciążę ponownie.
Ale ból i strach wciąż są z nami.
A za naszą maleńką nigdy nie przestaniemy tęsknić.
Autor: Tęskniąca mama