Wiele lat starań o ciążę, po 6 latach się udaje. Ciążę znoszę raz lepiej raz gorzej, niby typowe dolegliwości ciążowe, ale dają mocno w kość. Poza pierwszym USG wszystkie kolejne to dodatkowa porcja stresu – zawsze coś było nie tak, zawsze kończyło się poszerzoną diagnostyką. W końcu w marcu 2020 w pierwszych dniach lockdownu przychodzi na świat nasze pierwsze dziecko.
Spokojnym macierzyństwem cieszyć się zbytnio nie możemy – z czasem okazuje się, że synek jest skrajnym alergikiem. W wieku 3,5 miesiąca zalicza pierwszy wstrząs anafilaktyczny. Udaje się go uratować.
Po czasie spędzonym w szpitalu, późniejszych badaniach i wizytach specjalistycznych pada diagnoza oprócz alergii – prawdopodobne niedotlenienie okołoporodowe, dyskretne zmiany w mózgu, problemy napięciowe. Wpadamy w wir rehabilitacji i specjalnych diet szukając dalej alergenów.
Tak mijają nam tygodnie, świętujemy pierwsze urodziny synka. Z tej okazji wybieramy się na wieś do mini zoo. Tam też w końcu odświętnie, mąż dla siebie zaopatruje się w wiejskie jajka. Wracamy do domu, następnego dnia rano po raz pierwszy od nieszczęsnego wstrząsu, pojawia się coś przygotowane z jajek, skorupki do kosza. Mimo niedzieli mąż musiał rano pojechać w trasę około 150 km i zaraz wracać.
Ja z roczniakiem zostałam w domu, szykujemy obiad. Maluch ciekawski świata postanawia zajrzeć do kosza i dotyka rączka nieszczęsnej skorupki jajka. Już wiem, co to znaczy, stres, podać szybko leki, telefon do męża gdzie jest – na szczęście praktycznie już pod domem, wybiegamy i jedziemy do szpitala. Znowu wszystko ostatecznie dobrze się kończy, choć po drugim wstrząsie synek wraca do siebie przez następny tydzień.
Lada dzień nadchodzi Wielkanoc 2021, jedziemy do babci. Niestety nasz maluch jest też alergikiem na psa i jego rozchwiany układ immunologiczny bardzo źle znosi obecność psa u babci – w nocy podejmujemy decyzję o powrocie do domu. Święta spędzamy sami przy pustym stole.
Ja z tego wszystkiego, wreszcie dopiero zauważam, że coś mi się okres spóźnia. Zrzucam wszystko na karb stresu o zdrowie i życie dziecka. Mijają kolejnych kilka dni i robię test – dwie kreski. Niemożliwe. Przecież po pierwsze: tyle lat starań, a tu nagle ot tak samo z siebie się udało? Robię badania krwi – jak nic jestem w ciąży. Na razie wiem tylko ja i mąż, nikomu więcej nie mówimy.
W natłoku obowiązków zapominam zrobić po 48h drugie badanie bety. Odkładam całą akcje na następny tydzień, po drodze weekend, spotykamy się ze znajomymi i tam tylko im mówimy, że wygląda na to iż jestem w ciąży. W czwartek i sobotę robię betę. Coś dziwnie przyrasta, szukam kalkulatorów bety i jak nic coś jest nie tak, uwzględniając nawet wynik sprzed tygodnia.
Piszę do swojej doktor, do której wizytę mam dopiero umówiona na za 10 dni, odpisuje ze mam w poniedziałek wykonać kolejną betę i natychmiast się z nią skontaktować. Robię jak każe, beta rzeczywiście znowu jakoś bardzo słabo przyrosła. Doktor oddzwania i każe natychmiast stawić mi się na IP oddziału, jej samej nie będzie, bo jest na kwarantannie, ale wszystko przekażę swojej koleżance która ma dyżur.
I tak zupełnie nieświadoma niczego co to może być, wybieram się z rodzinką do szpitala, zaraz obok jest duży plac zabaw i park więc mąż i synek korzystają z ładnej pogody, a ja oczekuje na IP. Pierwsze badanie bardzo szybko – rzeczywiście dyżurująca Pani Doktor była już o wszystkim poinformowana, badanie USG – ciąża ekstra (pozamaciczna). Musi drugi lekarz potwierdzić jej diagnozę, takie procedury. Drugi lekarz stwierdza, że skoro nic mnie nie boli to po prostu obumarła PUL.
Z racji, że nadal karmię piersią synka nie mogą podać leków na wywołanie poronienia, dostaje skierowanie na oddział. Na drugi dzień zaplanowane łyżeczkowanie o którym dowiaduje się dopiero następnego dnia. Nie dają gwarancji że pomoże, trzeba liczyć się z tym, że jeśli to ciąża pozamaciczna to mimo wszystko może nie chcieć się poronić po łyżeczkowaniu prawidłowo i trzeba będzie usuwać jajowód.
Na zabieg mam wrażenie, że czekam całą wieczność, dopiero po 16 ląduje jakoś na fotelu. Narkoza jak drzemka, budzę się, boli jak przy okresie. I czekam, czy to wystarczy czy nie. W domu dramat – synek zawsze z mamą 24h na dobę, tata ma pracę taką, że wyjeżdża na około 4 miesięczne kontrakty zagraniczne i mówiąc wprost sam boi się zostać z synkiem, bo nie ogarnia wszystkich jego leków, ćwiczeń, rehabilitacji, diet itd. a przede wszystkim nie ma cycusia do karmienia.
Babcia wymyśla, że mam nie dzwonić do męża, bo tylko będę dziecku przypominać, że mnie nie ma a tak to go jakoś może zabawią i dadzą radę. Czuję się podle sama. Właśnie doświadczam lub doświadczyłam straty i nawet nie ma się do kogo odezwać. Jestem ja i 4 ściany.
Na drugi dzień młoda Doktor przychodzi, beta z krwi nieznacznie spadła, więc powinien sam zabieg wystarczyć, że po zabiegu wszystko ok i mogę iść do domu. Wie, że mam roczniaka cyckoholika, więc wypis do domu dostaje wcześnie rano, przed oficjalnymi godzinami wypisów. Wracam do domu. Teściowa jakby nic, że sobie następne urodzę. A ja nie wiem jak się nazywam, nie mam na nic siły ani ochoty, mam tylko chęć płakać.
Mąż zdaje mi relacje z opieki nad dzieckiem. Jaki to wyczyn był dla niego itd. a mnie to jeszcze bardziej tylko dobija, że kiedy go nie ma jestem 24h na dobę sama, bez jakiekolwiek pomocy teściowej a tu od razu wprowadza się na chatę i we dwoje zdają mi relacje jak to ciężko im było… jak to spać po nocy nie mogli, bo mały płakał za mamą, a ja w szpitalu. Nawet nie miałam siły tłumaczyć im cokolwiek, nie chciało mi się odzywać do nikogo.
Patrzyłam na synka i w głębi płakałam, że właśnie takiego wesołego słodkiego szkraba straciłam. Dwa dni po wypisie dostałam silnego krwotoku. Właściwe poronienie odbyło się w domu. Psychicznie czułam się jak kupa, fizycznie przy tym poronieniu nie miałam siły nawet usiąść a nad głową słyszałam, że synek nie wytrzyma znowu tego, że pojadę do szpitala…
I tak zostałam w domu, zgodnie z zaleceniami wypisowymi po tygodniu zrobiłam kontrolnie betę- spadla drastycznie. Już miałam z każdej strony namacalny dowód, że już po wszystkim. 3 tygodnie po zabiegu dostałam telefon ze szpitala, że mam się zgłosić po odbiór wyników histopatologicznych. Wszystko wskazało, że była to ciąża pozamaciczna.
Na dodatek wyszły zmiany HSIL. Było to dość dziwne, bo ledwo co właśnie na początku kwietnia przyszły mi wyniki cytologii, że wszystko jest ok. Na wizycie kontrolnej rozmawiam ze swoją Doktor- sama mocno zdziwiona takimi wynikami, stwierdziła że być może jakiś błąd, ale owszem należy raz jeszcze zrobić biopsje i mieć sprawę z głowy.
Wykonuje dodatkowe badania – niestety histopatologia pierwsza się nie myliła. Kolejna biopsja potwierdza zmiany nowotworowe bez znamion zezłośliwienia. Moja doktor-kobieta około 40- po raz pierwszy spotkała się z taką sytuacją, aby na koniec lutego pobierana cytologie wskazywała wszystko ok, a 2 miesiące później już stan nowotworowy. Inna doktor robiącą zabieg konizacji szyjki i specjalizująca się w onkologii ginekologicznej powiedziała, że miała raptem kilka przypadków w życiu takich jak ja. Jasno dała znać, że gdybym nawet jak zwykle za rok zrobiła badanie to byłoby już za późno…
Także fortuna życia zatoczyła u nas koło. Dziś nadal mi ciężko i mimo że ciąża ta nie miała szans na urodzenie dziecka I mimo że uratowała moje życie i tak rozmyślam nad stratą i często płacze. Niby tylko 8 tydzień ciąży a jednak boli. 27.04.2021.
Autor: Ania