„Już się pożegnałam” – wzruszająca historia o stracie

Cześć, nazywam się Asia i również chciałabym się podzielić moja historią, teraz tym bardziej gdy zbliża się rocznica śmierci.

wasza historia

Na przełomie 2016/2017 podjęliśmy z mężem decyzje o staraniach o drugie dziecko. Poszło wręcz migiem, mimo planów nie spodziewaliśmy się, tak szybko zajścia, ale bardzo cieszyliśmy. Miałam konkretne badania, dużo badań, ponieważ pierwsza córka urodziła się z wadą wrodzoną nerki i była z ciąży zagrożonej. Więc można powiedzieć przebadano wtedy już nas, od stóp do głów.

Na jednej z wizyt lekarz zasugerował wykonanie testu pappa oraz USG 1 trymestru.
Byłam pewna, że będzie wszystko dobrze, dlaczego tym razem miałabym przechodzić przez stres i nerwy? Na pewno będzie dobrze, myślałam. Niestety test wyszedł bardzo źle, USG również. Przypisano możliwość szeregu ciężkich chorób genetycznych i padło słowo „amniopunkcja”. Na tamtą chwile nie było nas stać na inną metodę badań, która była płatna i przerastała nasze możliwości finansowe. Zdecydowałam się na amnio.

To była końcówka marca 2017.
Poszłam na wizytę wraz z mężem i córeczką, czekali przed gabinetem.
Lekarz, który robił badanie próbował żartować, ale jakoś mu nie szło, przyłożył USG, sprawdził położenie dziecka i pobrał płyn mówiąc „spokojnie, robię to pierwszy raz”
Nie uspokoiło mnie to, chociaż wiem, że miał doświadczenie.

Po wyjściu z gabinetu musiałam czekać 15min, żeby móc pójść do domu. Już wtedy poczułam, że jest coś ze mną nie tak. Zalał mnie zimny pot, było mi bardzo niedobrze, kręciło mi się w głowie. Mimo wszystko – po jakichś 30min puścili mnie do domu z zaleceniem odpoczynku.

Leżałam kilka dni, wstając tylko do toalety. Na wyniki musieliśmy czekać 2-3tygodnie. To był na tamtą chwilę niewyobrażalnie długi okres czasu, czas w nerwach, strachu niepokoju. Żeby zająć myśli zaczęłam zamawiać różne rzeczy dla dziecka, ubranka, zabawki, rozglądałam się za wózkiem.

Dni mijały, a ja czułam się źle. Nie mogłam się podnieść, usiąść, bardzo bolał mnie brzuch. Pewnego wieczoru położyłam się spać jak zwykle, rano wstając obudziło mnie uczucie jakbym wylała na siebie wodę, wstałam… łóżko było całe zalane, wszędzie była krew.

Szybko pojechałam do przychodni, w której prowadziłam ciąże, lekarz wykonał USG powiedział „dziecko żyje!” Nie denerwuj się dziecko żyje!. Jak miałam się nie denerwować? Przecież wiedziałam, że coś się stało. Dał skierowanie do szpitala z kodem „możliwe poronienie” No i pojechałam.

Na izbie przyjęć nie czekałam bardzo długo.
Lekarz mnie przyjął, zrobił kolejne USG i żując gumę oznajmił „Łee, 2-3godziny i poronisz”
Co? Jak to poronię? Przecież dziecko żyje!
Okazało się, że odeszły mi wody.
Dziecko miało bardzo mała szanse na przeżycie – chociaż nie niemożliwą. Byłam chwile przed 5miesiącem, teoretycznie leżąc, może mogłoby się udać.

W szpitalu spędziłam tydzień – Edytka (bo tak ją nazwaliśmy) żyła! Walczyła, mimo braku wód. Żyła i walczyła. Cały pobyt w szpitalu wspominam strasznie, były to akurat Święta Wielkanocne, mąż przyjechał z córką, spędziliśmy ten dzień razem, później zaczęło się piekło. Lekarze dawali mi bardzo silne leki, po których nie widziałam jak się nazywam, gdzie jestem.

Któregoś dnia udało mi się zadzwonić do męża i powiedzieć „zabierz mnie stąd”, przyjechał, zabrał mnie na żądanie i pojechaliśmy do domu. Pytając lekarzy co mi dawali, stwierdzili, że bali się, bo mogę sobie zrobić krzywdę. Fakt przeżywałam bardzo to co się dzieje, ale kto by nie przeżywał?
Później był istny rollercoaster, jeździłam do przychodni, do szpitali na USG – raz słyszałam „dziecko żyje” raz mówiono, że już zmarła.

W końcu pojechałam do innego miasta do szpitala, który miał dobre opinie w temacie strat ciąż. Tam spędziłam kolejny tydzień, zebrała się komisja, powiedzieli mi, że dziecko nie ma szans, przestała rosnąć, przestała się ruszać.
W końcu doszło do infekcji wewnątrzmacicznej i lekarz powiedział wprost „nic nie możemy zrobić,  jej serce ciągle bije, walczymy tylko o Ciebie”

W nocy z 22/23.04 zaczęły się skurcze.
Wiedziałam co i jak w końcu wcześniej rodziłam. Wezwałam pielęgniarkę ale nie było lekarza wiec dała mi tylko środki na uspokojenie i powiedziała „jeśli poczujesz tak jakbyś chciała się załatwić, nie patrz pod kołdrę” i mnie zostawiła.
To była długa noc, patrzyłam w niebo i żegnałam się z moim dzieckiem. Głaskałam brzuch, opowiadałam jej o naszych planach, pytałam czemu się nie spełnią?
Zasnęłam.

Rano na obchodzie zgłosiłam lekarzowi wieczorne skurcze, zabrali mnie na USG.
Jej serduszko już nie biło. Moja dzielna dziewczynka przestała walczyć.
Pożegnaj się. Już się pożegnałam powiedziałam.
Wtedy usłyszałam, że muszę urodzić.
Urodzić? Ale jak? Przecież nie mam nawet skurczy! To co mi wtedy zrobili… nie będę tego opisywać, lekarz po prostu na żywca zaczął ją ze mnie wyciągać.

Koniec końców z mojego krzyku i płaczu dostałam leki usypiające i obudziłam się już na sali po kilku godzinach, wiedziałam, że już jestem sama.
Obok mnie leżał miś od starszej córki. Pielęgniarka go położyła, bo wiedziała jak bardzo to dla mnie trudne.

Wstałam, poszłam do lekarza i zaczęłam mówić, żeby mi ją dali. Ja chce ją pochować.
Powiedział, że mi jej nie pokaże, ale nie ma problemu z pochowaniem. Mam wszystko załatwić. Do domu wróciłam po kilku dniach, potrzebne było kolejne łyżeczkowanie co wydłużyło cały pobyt.

Wyniki amniopunkcji dostałam, zdrowa dziewczynka.
Serce mi wtedy pękło.
Zdrowa?! Dziewczynka?! I dlaczego tak się stało? W „bezpiecznym” miesiącu? W ponad połowie trwania ciąży? Nikt mi jasno na to nie odpowiedział, chociaż niektórzy sugerowali ten nie szczęśliwy procent po amniopunkcji.

Poronienie – martwe urodzenie. Co to była dla mnie za różnica? Przy ogromie takiej tragedii! To był bardzo ciężki czas, załatwianie pogrzebu, wypisywanie dokumentów, pogrzeb. Przy załatwianiu dokumentów zeszło nam cały dzień.
Nie umiałam podpisać zgody na kremację, wychodziłam, wchodziłam z zakładu pogrzebowego kilkanaście razy. Nie umiałam wziąć długopisu do ręki, postawić podpisu, wyrazić zgody. Po prostu było to dla mnie za dużo.

Do urny dołożyłam uszytą przez koleżankę sukieneczkę, z żółtej włóczki i kapelusik oraz misia z mojego dzieciństwa. Ksiądz odmówił nam pogrzebu. Odbył się pochówek, bez udziału kościoła. Edytka została pochowana w innym mieście od naszego zamieszkania – w mogile zbiorowej dzieci nienarodzonych.

Nie wiedziałam jak wytłumaczyć to córce, miała wtedy 3 latka. Powiedziałam, że Edytka poszła do nieba, do babci i tam się będzie bawić.
Jej odpowiedz mnie zszokowała, powiedziała „dobrze mamusiu to ja będę kupowała Edytce fioletowe kwiatki” Teraz ma 8lat. Za każdym razem ma kwiatki dla siostry. Wspomina o niej, pyta, co roku w rocznice śmierci – wysyłamy na bulwarze balonik do nieba – dla Edytki, do zabawy.

Miałam myśli samobójcze, nie umiałam sobie z tym poradzić, byłam tylko po jednej krótkiej rozmowie z psychologiem w szpitalu, która stwierdziła „obniżony nastrój”.
Nie umiałam sobie poradzić z tym pakowaniem rzeczy, które miałam przygotowane, z tym mieszkaniem w którym to się stało, z niczym. W pracy mi nie szło, po co to wszystko? Przecież mąż sobie poradzi.

Wtedy myślałam, że może jakby to był chłopiec mniej by bolało? Miałam przeróżne myśli. Skończyło się na codziennych środkach na uspokojenie – nie poszłam do psychologa.
Stwierdziłam, że albo dam sobie radę sama albo wcale.
Dołączyłam do grup rodzin z podobnymi sytuacjami, stratami, czułam tam, że mogę otwarcie z kimś pogadać zobaczyć inny punkt widzenia.

23.04.2022 r mija 5lat od śmierci Edytki. Czy się z tym pogodziłam? Nie. Nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy tego nie zrozumiem.

Teraz mam prawie 8letnią córkę i rocznego syna. Jest super, ale nigdy nie będzie dobrze.
Patrząc teraz na synka, wiem że moje wcześniejsze myślenie o płci nic by nie zmieniło, czy by się okazało, że to chłopiec…bolałoby tak samo.

Bardzo bolało mnie i nadal kłuje, gdy ktoś znając sytuacje, unika tematu. Albo przechodzi obojętnie. „Miałaś ciąże po drodze” słyszę. Nie to nie był przypadek. To jest moja córka. Moje dziecko. Brakowało mi tego na początku, tego, że nikt nie pytał, a jeśli pytał to na około – nie wiedząc jak się zachować. A ja chciałam tylko usłyszeć nie kolejne – będzie dobrze, jesteś młoda, będziesz miała dzieci, tak miało być. Chciałam żeby ktoś mi powiedział … Wiem, że to dla Ciebie ciężkie, opowiedz mi o tym co czujesz…popłacz, przejdź żałobę. Nie usłyszałam.

Mam w sercu dziurę, mimo męża, który jest wspaniałym człowiekiem, mimo dzieci, obowiązków, hobby.. Ta dziura zostanie ze mną już na zawsze. Tak jak Edytka. Moja mała dzielna dziewczynka.

Mam przygotowany lampionik, który zmieniam co jakiś czas, maskotkę. I w rocznice śmierci pojadę na cmentarz, usiądę na ławce obok i posiedzę tak z nią, porozmawiam, popłacze, pośmieje się.

To nasza chwila. Ciężka, bolesna. Ale pozwala pamiętać.

Autor: Asia

33 tydzień i 3 dni – historia o stracie

Cześć jestem Kamila. 

O tym, że jestem w ciąży dowiedziałam się 10 czerwca 2017r – pierwsze odczucie to nie możliwe, przecież nie chciałam mieć dzieci, ale stało się, zaakceptowałam.
Do pracy chodziłam do 10 października 2017r. Wszyscy wiedzieli, że jestem w ciąży a więc miałam luz, starali się mnie nie denerwować, miałam gorszy dzień, jedź do domu poradzimy sobie.

historia o stracie

Wszystkie badania robiłam tak jak lekarz kazał. Wszystko okey.
Do szkoły rodzenia zapisałam się pod koniec 7 miesiąca, zaczęłam kupować rzeczy dla dziecka, ubranka, meble itp.
Ostatnie USG zrobiłam na przełomie 2017/2018r wszystko idealnie tak jak powinno być.
9 stycznia dziecko się rusza ekstra uczucie

10 stycznia 2018r najgorsza data.
Nie miałam ochoty w ogóle wstać z łóżka, ale musiałam bo miałam rozwolnienie(akcja porodowa – dowiedziałam się 11stycznia).
Około 10 rano, 10 stycznia telefon od mamy, że miałam przyjechać wyjaśniłam, że źle się czuję.  Wiadomo pytania co mi jest itp. powiedziałam w moim stylu samo przyszło samo pójdzie.

Godzina około 11 pojawił się mój partner w domu. Próba zmuszenia mnie, żebym jechała do szpitala, nie chciałam, wezwał moja mamę która mnie zawiozła. Z przystankiem na stacji paliw, potrzeba skorzystania z WC. Byłam tam około 40 minut. Już tam zaczęłam tracić przytomność, nie przyznałam się do tego im.

W końcu docieramy na izbę przyjęć. Wiadomo jak jest, trzeba trochę poczekać, mnie już wszystko boli, każdy ruch, oddech itp.
Godzina około 12.30 trafiam na oddział ginekologiczny. Tam dostaje ochrzan od lekarki, że za wolno się rozbieram, jak już znalazłam się na fotelu, kolejny ochrzan, że mam twardy brzuch.

Lekarka jakieś badania przeprowadza i w tym momencie już zaczyna się nerwowa sytuacja wśród personelu, przenoszą mnie na łóżko, zaczynam się domyślać, że jest coś nie tak z dzieckiem. W tym momencie poczułam co to znaczy miłość do swojego dziecka.

Przewożą mnie na kolejną salę, na której kolejne badanie już wiadomo, że dziecko nie żyje, dostaje ileś papierów do podpisania, personel biega jak szalony i tu kończy się moja pamięć. Budzę się kilka godzin później, przy moim łóżku jest położna, przekazuje mi że ochrzciła moja córkę i nadała jej imię Ania.

Tak wtedy dowiedziałam się, że miałam mieć córkę wcześniej na usg nie chciałam poznać płci. To miała być niespodzianka. Imię, które nadała położna zostało zmienione na Kasia – tak było wybrane jeśli będzie córka. Po godzinie od mojego wybudzenia pojawia się mój partner z moją mamą.

Mówią mi co się stało, doszło do odklejenia całego łożyska z krwotokiem wewnętrznym.
W szpitalu spędziłam 8 dni, zostało mi przetoczone 5 jednostek krwi.
W szpitalu miałam rozmowę z psychiatrą, dlatego że miałam myśli samobójcze.
Moje leczenie psychiatryczne trwało rok.
Później było raz lepiej, raz gorzej.

Przez 3 lata była próba udawania, że w moim związku z partnerem jest wszystko dobrze, ale nie było. W momentach kłótni wyrzucałam mu, że to jego wina, bo miał być w domu a go nie było. On odpłacał się tym, że to wina mojej mamy, bo zatrzymała się na stacji.

Najgorszy był ostatni rok naszego ala związku, doszło do tego że zaczął mówić, że to nie jego córka, że mam zmienić nazwisko na pomniku, bo inaczej go rozwali itp.
Doprowadził mnie tym do takiego stanu psychicznego, że wróciłam do psychiatry, leczyłam się pół roku i przerwałam, ale wtedy już od 5 miesięcy z nim już nie byłam.

Jestem wolna od grudnia 2020r, od tego czasu mój stan psychiczny poprawił się o 1000%. I zaakceptowałam to że moja córka nie żyje, w końcu mi się to udało choć minęło już 4 lata. Do dnia dzisiejszego lekarze nie umieją powiedzieć, dlaczego to się stało, jaka była przyczyna, jak również czy to się nie powtórzy.

Autor: Kamila

 

Podwójne cierpienie – wzruszająca historia o poronieniu

Zacznę od początku. Dwa lata temu zaszłam w 1 ciąże w wieku 30 lat, udało się za pierwszym razem. Bardzo z mężem się cieszyliśmy. Ja czułam się świetnie, nic nie wskazywało na to co nadeszło.

wasza historia

W 16 tyg. pękł mi pęcherz płodowy, nasz dzielny synek walczył w brzuszku jeszcze 5 dni i odszedł do grona aniołków. Po zrobieniu badań okazało się, że mam podwyższone przeciwciała .

Plan na następną ciąże heparyna i acard. Po 1,5 roku starań ponownie się udało, jednak cały czas nie potrafiłam się cieszyć, obawiałam się powtórki z rozrywki. Niestety, dokładnie w 20 tyg. zobaczyłam krew na bieliźnie.

W szpitalu okazało się, że mój pęcherz się uwypuklił. Lekarze mino marnych szans założyli mi szew, niestety już na drugi dzień trzeba było go zdjąć ponieważ pęcherz pękł.

Lekarze ostrzegli nas, że nasza córeczka nie ma szans na życie bez wód, jej płuca się nie rozwiną, a mi grozi zakażenie, ponieważ jestem ,,otwarta’’.

Nawet jeśli jakimś cudem dotrwam do 24/25 tyg. mała nie będzie miała szans na normalne życie jeśli w ogóle przeżyje. W obawie o jej cierpienia i nieszczęśliwe życie, a także o moje życie, dokonaliśmy determinacji ciąży.

Pożegnaliśmy naszą śliczną Jadzię 22.02.22, 2 lata po odejściu naszego synka w dniu 29.02.20. Dopiero teraz lekarze wiedzą, że mam niewydolność szyjki macicy.

Moje życie straciło sens, w jednej chwili radość zmieniła się w tragedię, czuje się pusta w środku, winna tego wszystkiego.

Tak bardzo chciałabym przytulić moje dzieci, nie wiem czy jeszcze zdecyduję się na kolejną ciąże. Strach mnie ogarnia jak o tym myślę, nie chce kolejny raz cierpieć a przede wszystkim patrzeć jak moje dzieci odchodzą

Autor: Smutna mama

Depresja po poronieniu – czym jest i jak sobie z nią radzić?

Długo utrzymujący się smutek po poronieniu, poczucie ogromnej straty i wewnętrznej pustki, a także brak chęci do życia mogą być objawami rozwijającej się u kobiety depresji. Taki stan będzie wymagać pomocy specjalisty, np. psychologa. Jak walczyć z depresją po poronieniu? Czy jest jakiś sposób, aby jej uniknąć? depresja po poronieniu Czytaj dalej

Szok i ból – historia o poronieniu

Po 10latach od narodzin 1 córki zaszłam w ciążę.
Cieszyłam się na myśl, że tym razem może będzie synek.
Przez cały czas się dobrze czułam.
Wizyty kontrolne wynik badań.

historia o poronieniu

Gdy nadchodził 12tydzień i badania prenatalne, miałam dziwny niepokój czy na pewno z maleństwem wszystko ok w końcu tyle się słyszy.
Pamiętam to był 1luty ubrałam nową białą koszulę ciążową i spodnie ciążowe cieszyłam się, że brzuszek już się zaokrągla i w duchu myślałam, że może dziś poznam płeć maleństwa.

Zadowolona uśmiechnięta weszłam do gabinetu. Pan doktor zaprosił na USG.
I nagle patrząc na ekran poczułam niepokój.
Pan doktor szukał, milczał aż nagle powiedział przykro mi serduszko nie biję.
Ciąża zatrzymała się na 9 tyg.
A ja byłam już w 12.

3 tygodnie chodziłam bez żadnych oznak, że coś nie tak jest z maleństwem, które już nie żyło. Brzuszek był, piersi bolały, wymioty i inne oznaki ciążowe.
Nie pamiętam jak znalazłam się w aucie, czułam ból i żal i nie kończące się pytania w głowie dlaczego?

Nazajutrz udałam się na oddział ginekologiczny w celu wywołania.
Najgorsze 4dni w moim życiu.
Ból lek strach.
2dni po tabletkach nic się nie działo.
W końcu decyzją lekarza łyżeczkowanie.

Wróciłam do domu z pustką i pytaniami bez odpowiedzi dlaczego.
Do dziś nie mogę zasnąć bez pytania dlaczego.
Najgorsze co mnie spotkało i ten ból, że z piersi leci mleko a maleństwa nie ma.
Już zawsze 15sierpnia będę myśleć jakby to było gdyby był że mną.

Autor: Anna