4 ciąże, 2poronienia, 1martwy poród, jedno dziecko w domu – moja historia

Cześć, jestem mamą czterokrotnie. Niestety tylko jedno dziecko w domu. Dwa poronienia, potem donoszony synek i kolejno śmierć Tymusia w 34tc (04.02 minęło dwa lata od jego śmierci). Każda ciąża inna, pierwsza pełna ekscytacji, kolejna z nadzieja… Obie zakończone na etapie 5-8tc, gdy zaszłam w ciąże po raz trzeci płakałam z bezradności, każdy bol brzucha, zakłucie powodowało, że myślałam ze moje dziecko już umarło. Tak cholernie się bałam. Bałam się do końca, powtarzałam że przestane się bać tylko wtedy gdy dziecko będzie już po drugiej stronie brzucha.

wasza historia

Gdy synek urodził się cały i zdrowy odetchnęłam z ulga. Myślałam, że najgorsze za nami. I tak tez było. Dopóki ponownie nie zaczęliśmy się starać. Poszło stosunkowo szybko o poprzednie ciąże staraliśmy się od 6 m-cy do 1.5r. Tym razem było inaczej zaszłam w pierwszym cyklu. Radość co nie miara. To była cudowna ciąża. Nie bałam się jak wcześniej, w końcu donosiłam już synka, obstawiona lekami wierzyłam że będzie pięknie. Pierwsze tygodnie mijały książkowo. Żeby nie było zbyt łatwo w 12tc dostałam krwotoku, jechałam z mężem do szpitala w ciszy, nie wierząc, że się uda w końcu już to przechodziliśmy, ten sam scenariusz tylko inny tydzień ciąży. W szpitalu, gdy lekarz robił usg zrezygnowani czekaliśmy na złe wieści, po takich przejściach ciężko jest wierzyć, że będzie dobrze. Jakież było nasze zdziwienie jak oznajmił, że Nasz okruszek żyje i ma się dobrze! Skąd krwotok? Nikt nie potrafił odpowiedzieć, spędziłam tydzień w szpitalu. Strach o nienarodzonego syna, tęsknota za starszakiem w domu. Udało się. Wyszliśmy ze szpitala w dwupaku!

Zaraz potem pierwsze badania prenatalne, tam lekarz zobaczył podwyższoną przezierność karkową, niby inne pomiary były w normie, ale powiedział że warto wykonać amniopunkcje lub badanie NIFTY nieinwazyjne. Zdecydowaliśmy się na to drugie, każda złotówka wydana na to badanie była warta tego, na wynik czekaliśmy trzy długie tygodnie. Badanie było jednoznaczne Nasz syn jest zdrowy, jeszcze tylko echo serca dla pewności i możemy być spokojni. Dalej już ciąża bez przebojów. Zapanował spokój, przecież wszystko musi się teraz udać! Zaskakujące jest to, że upadliśmy tyle razy, a nadal mieliśmy w sobie nadzieje.

Jednak Nasze szczęście nie trwało zbyt długo. W 31tc zaczęło wariować mi ciśnienie, dostałam leki które miały pomóc, lekarz jednak powiedział, że jeśli ciśnienie będzie się utrzymywać konieczna będzie hospitalizacja by nadzorować stan mój i dziecka. Cztery dni później trafiłam do szpitala, bo ciśnienie rosło. Na usg lekarz uznał, że przepływy są słabe i muszą przewieźć mnie do szpitala o większym stopniu referencyjności, bo jeśli stan będzie się pogarszał to będą musieli ciąć. Tam dostaliśmy masę kroplówek, sterydy na rozwój płuc i różne leki których nawet nie jestem w stanie spamiętać. Częste KTG, co dzienne USG. Czwartego dnia w szpitalu od samego rana czułam niepokój Tymuś ruszał się bardzo mało, każde KTG trwało po dwie godziny, zgłosiłam, że mnie to niepokoi. Wykonano usg, tam przepływy nadal słabe, do tego zmniejszyła się ilość wód płodowych i zwolnił z wzrostem, ale w granicy norm.

Zapowiadało się na to, że nie będą go trzymać w brzuszku zbyt długo, bo stan się nie poprawia. Lekarz robiący usg powiedział, że może się poprawić skoro ja czuje się lepiej, to i syn zacznie, ale potrzeba czasu. Przepłakałam całą noc, mówiłam do Tymusia głaszcząc brzuszek „synku bądź dzielny, kop mamusie z całych sił, walcz dla nas tak jak ja walczę dla Ciebie…” na drugi dzień jak ręką odjął Tymuś ruszał się zauważalnie więcej, ciśnienie też po lekach było w normie. Lekarz prowadzący uznał, że kolejnego dnia wyjdę do domu i za tydzień kontrola. Gdy pytałam skąd będę wiedzieć jakie są przepływy, czy stan się nie pogarsza odparł, że ciśnienie jest wyznacznikiem. I jeśli będzie w normie to i dziecku nic nie będzie.

We wtorek czyli tydzień od wypisu nad ranem zaczął twardnieć brzuch, z początku myślałam, że to znajome skurcze przepowiadające, nie czułam bólu więc niespecjalnie się przejęłam. Jednak gdy te skurcze zaczęły gęstnieć, zaczęły sprawiać dyskomfort. Uznaliśmy, że pora jechać na szpital. Szykując się czułam, że słabnę, ciśnienie 60/40, ból coraz silniejszy a do szpitala 80km. Czułam, że dziś się spotkamy, mimo że zaczął się dopiero 34tc to musiało być dobrze. W końcu mój mąż miał dziś urodziny, co mogło się nie udać? Gdy dotarliśmy do szpitala rutynowo położna chciała znaleźć tętno płodu i tak zaczął się nasz koszmar.  Szukała, szukała a tam dalej cisza. W mojej głowie rósł niepokój. Zawołała ordynatora, szybko zaprowadzili mnie na usg. Tam diagnoza jednoznaczna „Płód jest martwy, obumarcie wewnątrzmaciczne. Jest totalne bezwodzie” i znów nasze plany zweryfikowało życie w okrutny sposób.

Gdy przywieźli mnie na moją sale, ku mojemu zdziwieniu nie byłam sama. Poczułam złość, przecież do cholery straciłam dziecko! Nie mają prawa trzymać mnie z kobietą w ciąży. Jednak to nie była ciężarna. Ta kobieta też straciła dziecko. A właściwie była w trakcie ronienia. Dostała tabletki poronne by móc urodzić swoje 17tygodniowego synka. Tabletki zaczęły działać, dostawała co raz silniejszych skurczy, widziałam jak zwija się z bólu, rozumiałam ją, bo 3lata wcześniej też to przechodziłam. Widziałam jej ból fizyczny i psychiczny. Rozumiałyśmy się bez słów. Mimo tego, że nie musiało ją boleć nie chciała leków przeciwbólowych. Powiedziałam „rozumiem Cię, aż za dobrze. Przechodziłam to dwa razy, teraz trzeci. Karanie siebie nic nie da, nie miałaś na to wpływu. Masz dziecko w domu dla którego musisz walczyć, mój mąż poprosi położną o jakieś leki dla Ciebie.” Jej wzrok mówił wszystko, widziałam ból ale i wdzięczność. Ta dziewczyna tego potrzebowała. Potrzebowała usłyszeć, że to nie jej wina! Zaskakujące jak w obliczu tragedii człowiek różnie reaguje na cierpienie. Nie opłakiwałam w tamtej chwili syna, zajęłam się tą dziewczyną, jakbym była jej koleżanką, która przyszła ją pocieszyć, a nie kimś kto również właśnie stracił dziecko. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że człowiek potrafi doradzić drugiej osobie, a sam z tych rad skorzystać nie potrafi. Sama nie brałam przeciwbólowych, chciałam żeby bolało, chciałam żeby ból fizyczny był na tyle silny żeby ukoił psychikę. Niestety. Chyba nie ma takiego bólu, który byłby silniejszy od straty.

Zaraz jak mnie przywieźli przyjechał również Kamil, to on był kłębkiem nerwów, to on nie potrafił funkcjonować i znosił to wszystko gorzej ode mnie. Pisze ten post miesiąc od śmierci Tymusia i z perspektywy czasu widzę, że w ciągu pierwszych dni w szpitalu wyparłam to co się stało jakby to w ogóle nie dotyczyło mnie  i myślę, że to był mój sposób by poradzić sobie z tym co nieuniknione. Informowaniem wszystkich o śmierci Tymusia, dowiadywaniem się jak wyglądają formalności pogrzebowe. Musiałam być silna za Nas oboje. Kamil upadał, więc ja go podnosiłam. Wiedziałam, że przyjdzie moment, że będzie na odwrót.

Dostałam jakieś leki na sen, które nie działały, nie zmrużyłam oka. Na drugi dzień już o 5 rano prosiłam, by ktoś odłączył cewnik bym mogła wstać (ktoś powie, przecież mogłaś wstać z cewnikiem, niestety nie było to takie proste. Z jednej strony podczepiony cewnik, z drugiej dren który odciągał skrzepy krwi prosto z macicy, a jeszcze nad głową ciągłe kroplówki) położne z nocnej zmiany uznały, że dopiero poranna zmiana mnie wypionizuje. Gdy przyszła zmiana personelu ponownie prosiłam o pomoc, nie chciałam by ktoś nade mną skakał, mył mnie czy pomagał chodzić. Prosiłam tylko o  wyjęcie cewnika. Wiedziałam, że z resztą sobie poradzę. Mijały godziny, a dalej nikt nie przychodził. Po 10 przyszła młoda położna z kolejnymi lekami, poprosiłam więc czy może teraz ktoś znajdzie dla mnie czas. Na co ona odparła „my mamy tutaj tyle ciężarnych, że mamy urwanie głowy, w wolnej chwili ktoś do pani przyjdzie” ta pogarda wzbudziła we mnie pokłady złości, bo przecież ja już ciężarna nie jestem to przecież mogę leżeć tak godzinami! Zabolało to bardzo.

Od godziny 18 nikt nie zmienił mi podkładu, leżałam w tych odchodach 16 godzin, nie dość że psychicznie czułam się jak śmieć to i fizycznie traktowano mnie podobnie. O 11 przyjechał Kamil. Wszystko we mnie pękło, rozpłakałam się na jego widok, opowiedziałam mu jak to wygląda i poprosiłam, żeby zawołał ordynatora, bo położnych już prosić nie będę. Gdy ten przyszedł i usłyszał to co tu się dzieje szybko postawił je do pionu i w ciągu trzech minut znalazła się położna by wyjąć mi cewnik, ta sama która wcześniej mówiła o ciężarnych. Z uśmiechem na ustach dodała „jak już pani wstanie to zapraszam do naszego punktu po wymianę wenflona” jej obowiązkiem było nie tylko wyjąć cewnik, ale pomóc mi się spionizować, mało tego nie miałam obowiązku iść tam, jednak jak to ja. Nie chciałam jej dać satysfakcji z uśmiechem na ustach odparłam żaden problem!

Każda kobieta po cesarce wie, że żeby dojść do siebie trzeba się ruszać, gdy urodziłam Oliwiera było to proste, bo musiałam wstać, by go przewinąć czy też na karmić, więc zależało żeby szybko dojść do siebie. Nie jedna kobieta użala się nad sobą po cięciu, że ból jest tak silny, że to tatusiowie opiekują się dzieckiem. Nigdy tego nie rozumiałam może dlatego, że zawsze byłam odporna na ból.  A  po śmierci Tymusia kompletnie tego nie rozumiem. Teraz nie miałam o kogo dbać, mimo wszystko chodziłam w tą i z powrotem, żeby mieć siłę by iść zobaczyć swoje martwe dziecko. O niczym innym nie myśleliśmy, robiłam wszystko by mieć siłę zjechać do niego, by go przytulić. Tego mi było potrzeba. Jednak tego dnia nie pozwolili Nam go zobaczyć. Bo nie minęła doba od kiedy był w chłodni, a wyjęcie Go przed upływem czasu mogło skutkować fałszowaniem wyników sekcji zwłok. Wróciliśmy zawiedzeni na sale.

Cały pobyt w szpitalu to był horror, te cztery ściany były moim więzieniem przez najbliższy tydzień. Każde ktg robione za ścianą przyprawiało o zawrót głowy i morze łez. Widok ciężarnych sprawiał ból w klatce i otępienie. Wiszący brzuch, który jest przykładem, że jeszcze nie tak dawno było tam życie, połóg, bolące piersi od nawału mleka nie pomagały. Cały oddział huczał na temat mojego porodu, nawet w zakładzie patomorfologii, jak poszliśmy do synka, pan który miał wykonać sekcje zwłok spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział „a to pani jest od tej drastycznej cesarki”  Gdy już nie miałam wyjścia i musiałam wyjść na korytarz, szłam z głową spuszczoną. Wszystkie kobiety patrzyły na mnie ze współczuciem, który potęgował mój ból i ogromną złość. Dlaczego to mój syn zmarł? Jest tu tyle ciężarnych. Czemu padło akurat na Naszą rodzinę? Czułam wstyd, który znałam bardzo dobrze. W końcu to nie pierwsza moja strata, co ze mnie za kobieta, która nie potrafi donosić ciąży? Co ze mnie za matka, skoro zabijam swoje dzieci w brzuchu.

Tak wiele myśli kotłowało mi się wtedy w głowie. Teraz już się nie wstydzę. Mój organizm zawodził, to prawda, ale to lekarze powinni zadbać o nas. Nikt nie miał prawa wypuścić mnie ze szpitala ze słabszymi przepływami, tym bardziej, że ilość wód płodowych się zmniejszała (mimo że nie ciekły mi wody) i Tymuś rosną wolniej jak powinien. Powinnam była walczyć o to by mnie wtedy nie wypisali, ale zaufałam lekarzom, przecież znają się na rzeczy..
Gdy pozwolili Nam już zobaczyć Tymusia musieliśmy pokonać trochę drogi, bo dział patomorfologii jest w odległym punkcie szpitala. Każdy centymetr który zbliżał Nas do syna powodował, że kamień na sercu był co raz cięższy. Czułam to ja. Czuł to też Kamil. Gdy już zobaczymy jego maleńkie, martwe ciało nie będzie odwrotu, wiara zniknie bezpowrotnie, nie będziemy mogli wierzyć, że ktoś się pomylił, że jednak nasze dziecko żyje, że to jakiś bezsensowny żart. Jednak nie wybaczyłabym sobie gdybym Go nie zobaczyła. Musiałam tam być. Tak jak Kamil.

Tymonku, gdy Cię ujrzałam nogi się pode mną ugięły. Jak Bóg mógł zabrać tak piękne dziecko do siebie? Nie jedna dziewczyna straciłaby dla Ciebie głowę! Gdy tylko zrobiłam test ciążowy pokochałam Cię bez pamięci i każdego dnia kochałam Cię co raz bardziej. Lecz gdy Cię ujrzałam poczułam miłość,  której pokłady nie były mi znane. Piękna buzia, ten kartoflany nosek, maleńkie rączki, czarniutkie włoski, ciałko obrośnięte jak małpeczka. Całowałam Twoje ciałko centymetr po centymetrze, czując coś co sprowadzało mnie na ziemie. Chłód. Chłód który mroził Nasze serca. Nigdy nie usłyszymy Twojego głosu, nie zobaczymy koloru Twych oczu, nigdy nie złapiesz mnie za rękę, nie powiesz tatusiu. Najbardziej boli mnie fakt, że Oliwier nigdy Cię nie pozna, powinien bić się z Tobą o zabawki, wspierać gdy mama znów skarci, zamiast tego będzie chodził na cmentarz.
Nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy, ale czułam Twoją obecność, dodałeś mi sił. Taki maleńki, kruchy, a jakże silny. Walczyłeś dla Nas i Nam Cię odebrano. Kochamy Cię z całych sił. Niedługo znów się spotkamy, bo nie dzieli Nas odległość lecz czas.

W szpitalu,  w którym to wszystko miało miejsce w dniu wypisu wygląda to tak, że rzekomo od 14 są wypisy a w realnie dopiero godzinę /dwie później, a o 12 już pacjentka jest wywalana z łóżka, bo już kolejna ciężarna zajmuje jej łóżko. O godzinie 10 przyprowadzili mi ciężarną kobietę na sale, spytałam się położnej czy musi ta Pani być akurat w mojej sali. Na co ona chłodno odpowiedziała, że i tak dzisiaj wychodzę. No dobrze wychodzę, ale jeszcze wypisu na ręku nie mam. I co będę robić do tego czasu? Gdzie czekać by uniknąć spojrzeń i pięknych brzuszków? Byłam bardzo słaba, straciłam dużo krwi, po końskiej dawce leków na ciśnienie i laktacje miałam silne zawroty głowy, nie mogłam zrobić więcej jak kilka kroków bez strachu, że zaraz zemdleje. Lekarze o tym wiedzieli. Mówili żebym została jeszcze kilka dni w szpitalu, bo mój stan jest ciężki ale kto zajmie się formalnościami? Kto przygotuje Tymusia do pogrzebu? A jak nie wypuszczą mnie na pogrzeb? Nie mogłam ryzykować musiałam wracać do domu, wiedziałam, że przy mężu i synu fizycznie dojdę szybciej do siebie. Jak się domyślacie nie zgodziłam się, by ktoś zagościł w moim pokoju do czasu wypisu. Znałam swoje prawa, już kilka z nich zostało pogwałcone. Dość! To, że tyle się wydarzyło nie oznacza, że można po mnie jeździć i łamać prawa pacjenta bez końca. Osoba po przejściach nie ma woli walki, zazwyczaj. Lekarze, położne często to wykorzystują. Wiem, bo już to przechodziłam i wtedy tej siły w sobie nie miałam, ani wiedzy. Nie bójmy się walczyć o swoje. Na każdej płaszczyźnie życia.

Wyszłam do domu, ruszyliśmy w wir przygotowań związanych z pogrzebem, wykupiliśmy miejsce na cmentarzu, nigdy nie myślałam, że w wieku 24 lat będę mieć już 'zaklepany’ grób gdzie będę leżeć po śmierci. Dzień przed pogrzebem pojechaliśmy do zakładu pogrzebowego, żeby ubrać Tymusia. Ten pierwszy i ostatni raz chcieliśmy zrobić to sami. Jestem jego mamusią, nie wyobrażałam sobie by obcy facet robił to za Nas. Trzęsły mi się ręce przy zapinaniu maleńkich guziczków i to nie dlatego, że się bałam, tylko pękało mi serce, że ostatni raz w życiu dotykam swojego dziecka, przerażało mnie to, że to ostatnie nasze chwile razem. Tak nie wiele wspomnień.. Nie robiliśmy tradycyjnego pożegnania, chcieliśmy być z Nim sami te ostatnie chwile. Całowaliśmy jego rączki, główkę, rozmawialiśmy o tym jak cholernie jest podobny do starszego brata i obiecywaliśmy, że jeszcze się spotkamy, w lepszym miejscu. W dniu pogrzebu czułam się jakbym nie była sobą, jakby to wszystko działo się obok, nie pamiętam wiele z tego dnia.

Dopiero powrót do domu przygniótł mnie, wtedy dotarło do Nas, że to koniec. Wtedy upadłam ja, płakałam dużo, bardzo dużo, prosiłam by Bóg zabrał mnie. Nie wstawałam z łóżka, przestałam jeść, nawet kąpać się nie miałam sił. I właśnie wtedy Kamil, mój cudowny mąż dbał o mnie jak nikt, dbał o Oliwiera, wyganiał mnie do kąpieli, robił kanapkę i wmuszał bym zjadła cokolwiek. Dużo przytulał i dawał się wypłakać w rękaw. Nawet gdy krzyczałam i mówiłam słowa, które nie były prawdą i raniły go bardzo to On nadal stał u mojego boku. Tak powinno wyglądać każde małżeństwo, jedna osoba upada to druga podnosi i na odwrót. Zawsze.

Jak żyć po stracie?

Chciałabym znać receptę, by każdej rodzinie w tej sytuacji było lżej. Czemu pisze rodzinie, bo to nie tylko kobieta traci dziecko ale również mężczyzna. Tak często ludzie o tym zapominają, dodatkowo wszyscy najbliżsi też muszą nauczyć się żyć po stracie, bo co powiedzieć bliskiej osobie w tej sytuacji? Jak pomóc? Jak nie przeszkadzać? Wreszcie jak zacząć rozmawiać? Czy udawać, że nic się nie stało? A może mówić o stracie? Nie mam złotego środka dla wszystkich. Jednak mogę opowiedzieć Wam jak było u mnie.

Poniosłam trzy straty, każda była na innym etapie ciąży, każdą żałobę znosiłam inaczej. I za każdym razem w innym sposób uczyłam się żyć na nowo. Od zawsze wiedziałam, że chce być mamą. Było to dla mnie oczywiste, że kiedyś zajdę w ciążę, donoszę bez problemów, mamy dużą rodzinę, ciąże są bez problemowe, nie było strat. Nie zdawałam sobie sprawy jak ciężka droga do macierzyństwa jest przede mną. Do czego zmierzam?

O stratach się nie mówi. Ja dopiero teraz gdy Tymon zmarł przepracowałam straty w głowie i już mi nie wstyd! To tak powszechny problem. Poznałam tu wiele cudownych aniołkowych mam, które marzą o dziecku, jednak nadal wiele kobiet wstydzi się powiedzieć PORONIŁAM, ZMARŁO MI DZIECKO. To nadal temat tabu. A nie powinien być. Gdybym po pierwszych dwóch stratach wiedziała ile Nas jest, wiedziała, że nie jestem sama i przede wszystkim jakaś kobieta, która też to przeszła powiedziała 'Rozumiem. Ja też byłam w tym miejscu’ byłoby mi łatwiej. A tak obwiniałam się bardzo, bo wokół ciągle media społecznościowe pokazują Nam piękne, bezproblemowe ciąże, cudowne macierzyństwo. To powodowało przytłoczenie i jeszcze większą nienawiść i bezradność. Każda strata wyrwała mi część serca, nienawiść do siebie zatruwała mój organizm, ale też i życie mojego męża. Wytrwał ze mną pomimo trudów. Idziemy dalej mimo to w jednym kierunku.

Śmierć dziecka nigdy nie będzie sprawiedliwa, ale wierze, że możemy wynieść ze wszystkiego co Nam się przydarza coś dobrego. Nie chcę by śmierć Tymusia i moich dwóch fasolek poszła na marne. Jeśli choć jednej kobiecie będzie lżej czytając posty, to ma to sens! Dziś, jestem silniejsza. Nie wstydzę się swoich strat. Jestem mamą czwórki dzieci.
Ze swojego doświadczenia wiem, że duszenie w sobie emocji to nic dobrego, zatruwa się siebie od środka. Sama tak robiłam po stracie drugiego Ktosia.

Teraz gdy zmarł Tymuś ból był tak silny, że nie potrafiłam tego dusić w sobie. Na początku próbowałam, efekt był taki, że pogrążałam się w żałobie co raz bardziej i bardziej. Zapominając o synu który żyje. Ja rozpaczałam, a Kamil dbał o Oliwiera za Nas oboje. Gdy próbowałam wrócić do codziennego życia i udawało mi się nawet kilka godzin nie uronić łez to czułam się winna. W końcu straciłam dziecko musze być w rozsypce. Jakby to, że zacznę funkcjonować 'normalnie’ było wyznacznikiem tego, że Go nie kocham, jakby miało znaczyć, że przestane za Nim tęsknić bądź o Nim zapomnę. Nie wiem co mną wtedy kierowało. Teraz wiem, że żałobę nosi się w sercu. Wspomnienia o Tymusiu będą boleć. ZAWSZE. Bez znaczenia ile czasu by minęło. Ja nie chce o nim zapomnieć. To wszystko się wydarzyło naprawdę, to nie jest sen. Mimo, że bardzo bym chciała obudzić się i poczuć jego kopniaki w brzuchu, ale nie da się tak. Zawsze będzie moim dzieckiem, zawsze będę mamą po stracie. Tego nie zmieni nic. Nikt mi nie odbierze wspomnień z czasów ciąży gdy byliśmy szczęśliwi w czwórkę

Teraz wiem, że to ode mnie zależy jak będzie wyglądać dalsze życie. Straciłam syna, ale czy to znaczy, że musze pogrążyć się w żałobie tak mocno, że zatracę rzeczywistość? Do tego zmierzałam. Do czarnej otchłani, z której droga powrotna jest niemalże niemożliwa. Mój mały Aniołek by tego nie chciał. Oliwier żyje i to o Niego muszę zadbać. Póki nie chce żyć dla siebie, to będę żyć dla Niego. I Kamila. A Ty mamo/tato po stracie co wybierzesz? Zawalczysz o życie czy się poddasz?

Ps. Właściwie tyczy się to każdego z Nas. Nie ważne co w życiu się dzieje, to od Nas zależy co z tym zrobimy. Złe doświadczenia uczą jeszcze więcej w jeszcze boleśniejszy sposób. Każdy z Nas upada, każdy czasem jest na dnie. Gdy będziesz na zakręcie życia pomyśl co dobrego możesz zrobić z tym co pod nogi rzuca Nam los podnieś się i… Walcz! Zanim rozpadniesz się na kawałki pomyśl, że ktoś właśnie przechodzi jeszcze większą życiową tragedie. Nigdy nie wiesz co dla Nas los szykuje. Gdy już myślisz, że Twój limit nieszczęść jest wyczerpany jak bomba spada na Ciebie kolejne nieszczęście. Tymon odszedł, gdy już byliśmy spokojni, gdy wierzyliśmy, że się uda, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Spotkała Nas ogromna tragedia. To prawda, jednak w obliczu tego co się stało nie zatracam się w rozpaczy. Mimo, że ból w sercu rozrywa mnie na tysiąc kawałków, co dzień wylewam morze łez – walczę, każdego dnia. Na początku ciągle myślałam dlaczego spotkało to Nas? Dlaczego akurat Nasze dziecko odeszło? Czy jestem złą matką i nie byłby ze mną szczęśliwy? Czy mogliśmy coś zrobić by Tymuś był tu z Nami i co zrobiliśmy, że los nas każe..? Nigdy się nie dowiemy.

Z perspektywy czasu myślę, że każdy ma coś z góry pisane z jakiegoś powodu. I gdyby ktoś mi to powiedział jeszcze nie dawno 'że tak musiało być’ dostałby w twarz. Teraz wiem, że im więcej próbowałam zrozumieć, im więcej pytań kłębiło mi się w głowie to bardziej katowałam siebie. Myślę, że każde wydarzenie Nas kształtuje i nadaje drogę,  którą mamy podążać. Już po drugiej stracie chciałam pisać bloga by pomóc innym kobietą, jednak sama nie miałam w sobie odwagi. Teraz dostaje mnóstwo wiadomości, słyszałam bardzo dużo historii rodzin po stracie i wiecie co? Poznałam kobietę która straciła troje dzieci w wypadku samochodowym, poznałam kobietę która straciła synka a półtora roku później pochowała również męża. Przypadków jest wiele. Utwierdza mnie to w przekonaniu by nigdy się nie porównywać. Po śmierci Tymusia myślałam, że już nic gorszego mnie nie spotka, ale skąd mogę mieć pewność? Przecież mam tak wiele co mogę stracić… męża, syna, rodzinę. A te kobiety, które wymieniłam straciły jeszcze więcej jak ja. To dopiero siłaczki! Każdą z Was podziwiam i mocno trzymam kciuki by jeszcze w Waszym życiu pojawiła się tęcza.

Chcesz rady? Ciesz się z małych rzeczy. To one nadają życiu sens. Mając w życiu wszystko nie będziesz szczęśliwy, jeśli nie docenisz tego co masz. Mając zdrowie, rodzinę, dach nad głową jesteś cholernym szczęściarzem.

Pamiętaj, zawsze może być gorzej. Gdy już upadniesz i nie masz siły wstać zacznij się czołgać, by potem się rozpędzić i biec.

Autor: Gosia

Nigdy Cię nie przytulę – wzruszająca historia o stracie

Bliżej mi do czterdziestki, przez co czuję się już „stara”, spóźniona na upragnione macierzyństwo. Moja historia zaczyna się kilka lat wstecz. Jako młoda dziewczyna wyszłam za mąż. Marzyłam o dużej rodzinie, pragnęłam czworga dzieci.

historia o stracie

Jednak pierwszy mąż cały czas tłumaczył: najpierw studia, potem porządna praca na umowę i mieszkanie. Ciągle coś w jego opinii nie pozwalało nam założyć rodziny. Latami nasze drogi się rozchodziły, aż przyznał, że dzieci nigdy mieć nie chciał.

Gdy byliśmy już w trakcie separacji, zaczęłam podupadać na zdrowiu. Dobiegałam trzydziestki i lekarze mówili, że marne szanse, że jeszcze urodzę.
Poznałam obecnego męża, od początku rozmawialiśmy o dzieciach, ale mój stan zdrowia nie pozwalał. Czekaliśmy z niecierpliwością na „zielone światło”, które nadeszło w zeszłym roku, gdzieś między naszym weselem a przeprowadzką do wspólnego, nowego domu.

Już podczas przeprowadzki czułam się koszmarnie, zmęczenie dokuczało mi do takiego stopnia, że bałam się nawrotu choroby sprzed lat. Także pognałam na badania i ku naszemu zaskoczeniu – ciąża, 4 tydzień.
Byliśmy przeszczęśliwi, wszystkim mówiliśmy o dziecku.

Jednak znając statystyki, bałam się. Bałam się, bo wyniki szalały i nie mogliśmy ich opanować, a ja czułam wewnętrzny niepokój, że coś jest nie tak. Trafiłam na zwolnienie lekarskie, miałam leżeć.

W 7 tygodniu zobaczyłam bijące serduszko i pokochałam moje maleństwo z taką siłą, jakiej się nie spodziewałam i obudziła się we mnie nadzieja, że wszystko będzie dobrze, że za kilka miesięcy wezmę nasze dziecko w ramiona.

Na kolejną wizytę pierwszy raz szłam spokojna. Wyniki w końcu były w normie, ja czułam się lepiej, już prawie odhaczyłam, że 1 trymestr za nami.
I wtedy pani doktor mówi, że serduszko nie bije. Dostałam skierowanie do szpitala i informację, że to moja decyzja, czy chcę iść tam, czy poronić w domu. Byłam w szoku, nic do mnie nie docierało, jakby nie dotyczyło to mnie.

Zadzwoniłam do męża. Chociaż była 9 rano, to wziął urlop i przyjechał po mnie prosto z pracy. Rozpłakałam się dopiero w samochodzie, gdy zobaczyłam, jaki jest załamany. Wtedy pękło mi serce.
Wróciliśmy do domu i zaczęliśmy szukać, czego się spodziewać, jakie mamy prawa, o co trzeba zadbać w szpitalu. Porozmawialiśmy, czy chcemy pochować nasze dziecko, czy robimy badania genetyczne, jakie nadać imię.

Postanowiłam udać się do szpitala, bałam się urodzić w domu, że nie zabezpieczę materiału do badań, że będę za mocno krwawić.
W szpitalu personel był wspaniały. Formalnie dostałam wszystkie informacje. Ja już wiedziałam, co chcemy z mężem zrobić, ale położna pięknie i cierpliwie wytłumaczyła wszystko i dostałam dokumenty do wypełnienia zanim jeszcze dziecko się urodziło.

My zdecydowaliśmy się pochować dziecko w grobie z innymi dzieciątkami. Uznaliśmy, że nie damy rady pochować go w tradycyjny sposób, zajmować się pogrzebem, odwiedzać maleńki grób. Nie chciałam, żeby moja córeczka była sama.
Zrobiliśmy badania. Córeczka była zdrowa, mój organizm zawiódł.

Minęło już kilka miesięcy, dopiero udało się ustalić, co się stało. Trombofilia i niedoczynność tarczycy spowodowana wadą organu (jest o połowę za mały fizycznie, wcześniej przed ciążą nie było objawów).

Teraz podejmuję leczenie, które być może zwiększyć szansę kolejnemu dziecku, jeśli uda nam się zajść w ciążę ponownie.
Ale ból i strach wciąż są z nami.
A za naszą maleńką nigdy nie przestaniemy tęsknić.

Autor: Tęskniąca mama

Staś, nasz orędownik – historia o stracie

Wśród niedawnych sporów o aborcję, chciałabym się podzielić swoją historią. Staś – nasz syn był z nami przez 18 tygodni, ciesząc nas swoją obecnością. Oczywiście radość z ciąży i każdego dnia we trójkę była ogromna.

wasze historie

Początkowo zbyt duży pęcherzyk żółtkowy wskazywał że nie dożyje 8 tygodnia, jednak on walczył, chcąc być z nami jak najdłużej. Jego serce biło dla nas, a nasze dla niego. Nie była to ciąża, w której każda wizyta u ginekologa dawała ukojenie i spokój.

Od 12 „bezpiecznego tygodnia” wady pojawiały się z kolejnymi wizytami i pocieszający był jedynie odgłos jego serduszka. Nie pomyśleliśmy ani przez chwilę o tym, by wykonać aborcję, pomimo sugestii lekarzy, lecz walczyliśmy o to by był z nami – najpierw po porodzie, później jak najdłużej w brzuchu. Bo nigdy licząc się z chorobą bliskiej osoby, nie jesteśmy gotowi na jej śmierć.

Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, że serduszko już nie bije (choć biło jeszcze tydzień wcześniej), mieliśmy trochę czasu by przemyśleć pewne sprawy. Byliśmy już szczęśliwie po badaniach genetycznych, więc mogliśmy określić imię, dokonać pochówku.

Rzadko kobiety mają takie szczęście w tej sytuacji – czas na przemyślenia i posiadanie badań genetycznych w momencie śmierci dziecka. Indukowanie poronienia odwlekałam w głowie jak najdłużej, bo każdy dzień razem był jak ostatnie pożegnanie. Jednak wiedziałam, że tak trzeba.

Po kolejnej dawce leków indukujących poród zaczęły się silne skurcze. Nie było to typowe poronienie, nie dostałam krwawienia, dopiero po urodzeniu się pojawiło. Nie miałam odwagi spojrzeć na Stasia, wszystko działo się zbyt szybko i po prostu się bałam, żałuję tego.

Przeżycia tego okresu są bardzo trudne, dlatego w tym okresie potrzeba dużo ciepła, wsparcia, zrozumienia. I wiary w to, że da się radę, będzie dobrze i ogólnie WIARY. Dlatego dziękuję wszystkim za modlitwy i wsparcie…

Nie uważam się za osobę odważną i silną. Oczywiście kosztowało nas to wiele łez. Jednak otrzymaliśmy siłę od Boga, płynącą z modlitwy.. Myślę, że wtedy Najwyższy Ojciec wziął nas na swoje ramiona i prowadził (może z drobnymi przystankami).

Widocznie tak miało być – mamy teraz swojego orędownika u Boga w niebie, dlatego wybraliśmy mu imię patrona dzieci nienarodzonych i rodziców starających się o dzieci. Wiem, że postąpiłam słusznie. Myślę, że możemy liczyć na wstawiennictwo Stasia, kiedy w brzuchu już będę nosiła jego rodzeństwo.

Stasiu, nasz aniołku, do zobaczenia! Na pewno gdzieś tam, cała rodzina będzie w komplecie

Autor: Agnieszka

„I choć cię nie znam, to już cię tracę” – historia o stracie

Jeszcze przed ciążą byłam świadoma ryzyka. Wiedziałam, jak duży procent ciąż kończy się poronieniem, jak często coś idzie nie tak, jak powinno. Przygotowywałam się do niej przez kilka miesięcy, robiąc badania, dbając o siebie, zmieniając tryb życia. Wiedziałam, że jeśli coś się stanie, to rozliczę się ze wszystkiego. Szukanie winy to zupełnie normalna reakcja i wiedziałam już wcześniej, że o wiele trudniej byłoby mi sobie poradzić, gdybym miała sobie coś do zarzucenia. Nie przed wszystkim jednak da się uchronić.

wasze historie

Dlatego od samego początku największa w życiu radość przeplatała się ze świadomością, że może być różnie. Lekarka od razu powiedziała, że do 12 tygodnia lepiej się nie chwalić i nie ogłaszać, że każdemu tak mówi. To jednak jedno z podejść, których nie jestem w stanie zrozumieć. Zbuntowałam się od razu, bo może właśnie gdyby o poronieniach mówiło się otwarcie, to ludzie mieliby świadomość, jak częsty jest to problem, ilu osób dotyka i jak należy z nimi rozmawiać. Ludzie kompletnie nie wiedzą, jak reagować, a to w dużej mierze pokłosie robienia tematu tabu z czegoś, co nie jest niczyją winą i nie powinno być ukrywane. Od razu powiedzieliśmy rodzinie i znajomym. Zresztą, gdybyśmy nie powiedzieli i stracili ciążę, to co wtedy – przez kilka tygodni mówić, że się nie ma ochoty wyjść?

Moja radość była więc cały czas z niepokojem w tle, ale mimo wszystko chyba zawsze tak jest, że wydaje się, że nas samych ominie najgorsze. Kiedy w Sylwestra poczułam silny ból brzucha, byłam pewna, że to już koniec. Trwał jednak niecałą minutę. Od razu umówiłam się na kontrolę, na której okazało się, że wszystko jest w porządku. To był moment największej ulgi, po którym nabrałam przekonania, że wszystko się uda, że przecież może być po prostu dobrze. To była niesamowicie wyczekana i upragniona ciąża, a ja miałam wrażenie, że mogę góry przenosić. Następne dwa tygodnie ciąży były najlepsze, najspokojniejsze. Potem okazało się, że przez większość tego czasu dziecko już nie żyło.

Krwawienie, ból, wizyta u randomowej lekarki, która miała najbliższy termin. Po słowach „Nie widzę bijącego serduszka” byłam w takim szoku, że nie pamiętam wszystkiego. Wiem, że zaczęła pocieszać mnie, mówiąc, że po poronieniu można szybko zajść w kolejną ciążę i szansa jest wysoka. Popatrzyłam na nią jak na chorą. Moje dziecko nie żyło. Nie jestem fabryką dzieci, której w pierwszej chwili zależy na zrobieniu kolejnego egzemplarza. Kiedy komuś umiera babcia, nikt nie pociesza go, mówiąc, że ma jeszcze drugą. Po utracie dziecka usłyszałam takie wywody wiele razy.
Wiem, że ludzie mają bardzo różne poglądy. Dla niektórych płód długo jest zlepkiem komórek, inni nie przywiązują się od razu.

Dla mnie od początku to było moje dziecko. Mówiłam do niego, myślałam o nim. Miało kończyny, mózg, narządy wewnętrzne. Matką nie staje się z dnia na dzień w dniu porodu albo pod koniec ciąży. To jest proces, dojrzewanie przez kilka miesięcy, które zaczyna się już od pierwszej chwili. Nie mam problemu z tym, że ktoś myśli inaczej, ale nieraz zastanawiałam się, co jest nie tak ze społeczeństwem, że nawet w takiej chwili nie potrafi powstrzymać się od wyrażania własnych opinii. Były nawet osoby, które wysuwały własne teorie na temat tego, co mogło być przyczyną – że może jakiś stres, że przepracowanie, że problemy z cukrem. Wiedziałam, że o każdą z tych rzeczy zadbałam i sama ginekolog nie widziała żadnych przeszkód do ciąży, ale nie wyobrażam sobie, co czują osoby, którym takie dywagacje zostaną w głowie.

Tymczasem przyczyną większości poronień są podobno losowe wady genetyczne, niezależne od rodziców. Usłyszeliśmy też przede wszystkim mnóstwo złotych rad – że nie powinniśmy robić badań, że trzeba się pozbierać, iść dalej, żebyśmy zapalili świeczkę, żebyśmy je pożegnali symbolicznie. Nikogo o te rady nie pytaliśmy i było to ostatnie, czego potrzebowaliśmy.
Niestety w dobrej wierze można powiedzieć bardzo wiele złego. Co zatem robić? Pytać. Jak można pomóc, czego dana para potrzebuje. Każdy inaczej przeżywa taki czas i ma inne oczekiwania. Milczenie, kiedy nie wie się, co powiedzieć, też nie jest złym rozwiązaniem. Po prostu być. Nie unikać tematu, nie udawać, że nic się nie wydarzyło. Pamiętać, że to nie kończy się po tygodniu czy dwóch, że powrót do normalności trwa, że wsparcie potrzebne jest cały czas. Przede wszystkim nie bać się pytać.

To był jednak dopiero początek rzeczy, które nie powinny były się wydarzyć. Wizyty w szpitalu, u lekarzy – niezrozumienie, komentarze („Czemu się pani tak spina?”), pytania nie na miejscu, np. dotyczące tego, że chcemy znać płeć („To inaczej pan pochowa dziewczynkę, a inaczej chłopca?”). O medycznej opiece również można by napisać osobną historię. O ile w innych sytuacjach wymagam od lekarzy głównie profesjonalizmu, to strata dziecka jest czymś tak ogromnym i delikatnym, że każde zdanie wtedy boli i zostaje. Trafiłam tylko na jedną lekarkę, która wykazała empatię. Kilka lat temu przeżyła dokładnie to samo i powiedziała najprostszą i zarazem najważniejszą rzecz – że to trzeba po prostu przeżyć. Nie przetrzymać, nie pozbierać się, nie przepracować. Przeżyć. Pozwolić sobie na żałobę tak jak po każdej innej stracie.

Według prawa można pochować dziecko niezależnie od tygodnia ciąży. Jeżeli rodzice nie chcą lub nie czują się na siłach, żeby to zrobić, obowiązek ten spada na szpital lub gminę. Opcje są tylko dwie i praktycznie nikt o nich nie wie. Mieliśmy to szczęście, że najpierw usłyszeliśmy o tym na kursie przedmałżeńskim, a już po stracie dziecka szok pomógł nam myśleć na tyle jasno, żebyśmy przeszukali wszystkie informacje prawne. Mało kto ma w takiej chwili siłę, żeby grzebać w papierach i doszukiwać się swoich praw, bo mało kto wie, że w ogóle je ma. Co więcej, personel medyczny również w większości o tym nie wie, mimo że prawo nie zmieniło się od kilkunastu lat. Kiedy pytałam o to lekarzy, patrzyli na mnie, jakbym z rozpaczy postradała zmysły i próbowali przekonać, że nie ma to sensu. A my chcieliśmy jedynie pochować własne dziecko, do czego zresztą mieliśmy zupełne prawo.

Nie wyobrażałam sobie oddać ciała, nieważne jak małego, żeby zostało pochowane w zbiorowym grobie przez obcych ludzi i dzwonić co chwilę do szpitala, żeby nie przegapić daty pogrzebu. Nie chcę nawet wyobrażać sobie cierpienia rodziców, którzy po fakcie dowiadują się, że mogli swojemu zmarłemu przed urodzeniem dziecku zorganizować normalny pogrzeb, ale nie mieli o tym pojęcia i zostało im to odebrane.
Jeżeli do poronienia doszło w momencie, kiedy nie była jeszcze znana płeć, można wysłać fragmenty kosmówki czy pępowiny do badania genetycznego, żeby ją poznać. Wynik przychodzi po kilku dniach i daje prawo do zarejestrowania dziecka w urzędzie stanu cywilnego, nadania imienia, a także otrzymania zasiłku pogrzebowego i skróconego urlopu macierzyńskiego. Nawet w przypadku poronienia w domu można zabezpieczyć tkanki w soli fizjologicznej i wysłać do badań na własną rękę. Cena badań genetycznych (zarówno przeprowadzonych samodzielnie, jak i za pośrednictwem szpitala) to 300-400 zł.

Jak najbardziej rozumiem, że można nie mieć siły tego zrobić i że nie jest to na nerwy każdego. Ale każdy powinien mieć wybór i wiedzieć, że go ma, i przeraża mnie, że w szpitalach niemal nikt o tym nie informuje. Nie każdy też będzie chciał i to również jest normalne. Sama w pierwszej chwili powiedziałam, że jeśli uda nam się zorganizować pogrzeb, to na niego nie pójdę. Z każdym dniem jednak coraz bardziej przekonywałam się do tej opcji. Spotkałam się też z opiniami, że to niepotrzebne zaognianie ran, szczególnie na wczesnym etapie. Ja uważam, że jeżeli nad takim bólem za szybko przejdzie się do normy, to on i tak potem uderzy z podwójną siłą albo zmieni się w wieloletnią traumę. Pogrzeb to naturalny element pożegnania, bardzo potrzebny.

Zamiast łóżeczka dla naszego syna wybieramy trumnę. Nadaliśmy mu imię już po jego śmierci. Taka kolej rzeczy jest wbrew naturze, ale zniosłam ją lepiej, niż kiedykolwiek potrafiłabym sobie to wyobrazić. Wiadomo, że to dopiero początek i czeka nas jeszcze wiele etapów przeżywania. Ważne, żeby sobie na to pozwolić i obserwować, żeby nie zamieniło się w traumę. Nie zdecydowałam się również na pójście do szpitala. Poroniłam w domu, z krwotokiem, skurczami porodowymi, strasznym bólem trwającym tydzień. Ginekolog pogratulowała mi później, że strasznie dużo przeszłam i że to decyzja dla największych „twardzielek”, bo w perspektywie czasu bezpieczniejsza od zabiegu łyżeczkowania, po którym doszłabym do siebie po trzech dniach, a tak tygodniami będę wracać do formy. Zaśmiałam się jedynie pod nosem na tę uwagę, bo prawda jest taka, że po prostu nie chciałam być z tym wszystkim sama.

Nie miałam nawet siły wstać z łóżka, a co dopiero spotykać na każdym kroku kobiety w ciąży. Potrzebowałam pomocy we wszystkim, a w szpitalu znów zawieszono odwiedziny. Dostrzeganie w tym heroizmu było dla mnie absurdalne.
Mąż przez tydzień nie odstępował mnie na krok, ogarniał cały dom, psa, formalności i przede wszystkim mnie, kiedy zwijałam się z bólu. Przez tydzień ani razu nie zrobiłam sobie sama śniadania ani herbaty, nie musiałam. Był moją siłą, buforem bezpieczeństwa, odbierał telefony, rozmawiał za mnie z ludźmi. Przeszedł samego siebie, a przecież on też stracił dziecko. Mieliśmy ogromne wsparcie znajomych, od pytań o moje zdrowie, przez wychodzenie z psem, robienie zakupów i wożenie mnie do lekarzy, po inne propozycje wszelkiej pomocy.

Mimo to właściwie tylko moja mama jako jedna jedyna osoba spytała bezpośrednio mojego męża o to, jak on się czuje, jak to przeżywa. To była kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła. To chyba jakieś kolejne pokutujące przekonanie, że mężczyzna przeżywa inaczej, że dla niego to dziecko jest abstrakcją. Być może niektórzy tak mają, ale w tym przypadku w ogóle tak nie było. Nie wyobrażam sobie przeżycia tego bez niego, ale też bez wiary, że to dziecko jest i że kiedyś się spotkamy, więc cała ta historia nie była bez sensu.

Zdaję sobie sprawę, że wiele osób, czytając to, może pomyśleć, że to zbyt osobiste przeżycia, żeby dzielić się z nimi całym światem. Tymczasem ja uważam, że takie sytuacje dotykają tylu osób, że cały świat powinien o nich wiedzieć. Wiedzieć, jakie ma prawa, że może pochować dziecko, że może przeżywać żałobę, że może skorzystać z pomocy i wiedzieć, dokąd się udać. Mam świadomość, że mogłabym o tym wszystkim nie wiedzieć i do końca życia żałować, że nie pochowałam swojego dziecka i nie wiem, gdzie jest jego ciało. A to spotyka tak wiele osób. Bo nawet, jeśli nie będzie to dotyczyło kogoś z nas, to statystyki są takie, że na pewno dotknie kogoś znajomego. A każdy ma prawo wiedzieć i podjąć decyzję, którą uważa za słuszną – i nie usłyszeć na ten temat żadnego komentarza.

Autor: Julka

Chcieli mi wmówić, że Cię nie było – historia o stracie

Kiedy to się zaczęło, pojechałam do szpitala.
Przyszedł lekarz, zrobił USG i zapytał: „czy Pani na pewno była w ciąży?”. Nic mnie tak bardzo nie zabolało…

historia o poronieniu

Chciano mi wmówić, że Cię nie było, a Ty byłeś.. Cieszyłam się, że będziesz… kochałam od pierwszych dwóch kresek.

Niestety nie było dane mi Ciebie spotkać.
To niesamowite, że można tęsknić tak bardzo za kimś kogo się nie poznało…
Będziesz zawsze w moim sercu.

Autor: Mama