To była moja pierwsza ciąża. Nie planowałam jej, chociaż z narzeczonym wiedzieliśmy, że prędzej czy później 'wpadniemy’. Gdy zobaczyłam dwie kreski na teście. Szczerze mówiąc byłam załamana, nie chciałam dziecka teraz, w tym momencie…
Mój narzeczony był szczęśliwy, powtarzał, ze przecież damy radę. Po pierwszym USG pokochałam je, widziałam bijące serduszko. Ciąża była wzorowa, książkowa. Miałam lekkie nudności, byłam senna, ale ogólne samopoczucie pozwalało mi pracować.
W pracy mój przełożony okazał się człowiekiem wyrozumiałym, kazał niczym się nie przejmować. Z kolei moi podwładni urządzili mi piekło. W domu, w pracy miałam strasznie nerwową atmosferę. Niby nie brałam niczego do siebie, ale chyba jednak w jakiś sposób mnie to uwierało.
Nadszedł dzień kolejnej wizyty u lekarza – byłam w 13 tygodniu ciąży. Mój świat się zawalił – serduszko przestało bić jakieś 2-3 dni przed wizytą kontrolną. Właśnie wtedy, gdy pokochałam tą małą istotkę.
Mój lekarz wykazał się ogromną empatią, mówił spokojnie, złapał za rękę, próbował pocieszyć. Nie pamiętam co mówił, co tłumaczył, nie wiem jak wróciłam do domu. Płakałam całą drogę, do domu wróciłam już opanowana.
Na drugi dzień rano zgłosiłam się do szpitala, kilka godzin czekania, tabletki dostałam już przed przyjęciem na oddział (mój lekarz prowadzący zobaczył, ze nadal czekam i wziął mnie szybciej). Powiedział, że prawdopodobnie i tak skończy się to zabiegiem, ale póki co mam czekać i wołać pielęgniarkę gdyby coś się zaczęło dziać.
Przyjęcie na oddział odbyło się jakieś 4 godziny po aplikacji tabletek. Przepełniony oddział, pielęgniarki i położne miały pełne ręce roboty. Nikt mi nie wytłumaczył jak to będzie wyglądać, dlaczego po tylko godzinach nic się nie dzieje.
Po 1 w nocy (jakieś 16 godzin po tabletkach) odeszły mi wody, zawołałam położne, a one przyniosły mi rękawiczki i kubeczek, żebym zbierała to co będzie ze mnie wychodzić. Byłam załamana, w szoku, że mam swoje dziecko zbierać, włożyć do kubeczka.
Dopiero gdy uświadomiłam je, który to tydzień ciąży spojrzały na siebie i kazały wołać jak coś więcej zacznie się dziać. W łazience dostałam krwotoku, dopiero wtedy zaczęto się mną zajmować.
Urodziłam mojego aniołka na łóżku. Dokładnie nie pamiętam co się działo, nie czułam bólu, usłyszałam tylko zdanie „ono cały czas wisi”. Szybkie badanie i zabieg. Obudziłam się pusta, samotna.
Wydaje mi się, że trzymałam się dobrze, zablokowałam emocje i potrafiłam normalnie rozmawiać. W piątek straciłam mojego Aniołka, w sobotę wyszłam do ludzi a w poniedziałek wróciłam do pracy.
W środku cierpię, a wszyscy myślą, że uporałam się z tym. Gdy widzę szczęśliwe koleżanki z pracy, które cieszą się, że jednak cały czas będę pracować jest mi ciężko, bardzo ciężko.
Dopiero teraz (2 tygodnie po stracie) emocje zaczynają się wydostawać ze mnie, nie jestem w stanie ich tłumic. Tęsknię za nim, obwiniam się.
Mój partner jest ogromnym wsparciem, wszystko cierpliwie znosi. Nie mam pretensji do pielęgniarek, położnych o opiekę. Tylko dlaczego nikt mi nie powiedział, że to będzie odbywać się jak normalny poród.. Że będę musiała rodzic z myślą, że on już nie żyje, że nie zostanie ze mną, ze w nowym domu nie będę szykować pokoiku.
Nie radzę sobie z tym wszystkim.
Autor: Kat.