O ciąży dowiedziałam się kilka tygodni po naszym ślubie. Jesteśmy razem 6 lat, świadomie przestaliśmy się zabezpieczać chociaż zajście w ciążę traktowałam jak wyzwanie. Choruję na PCOS i lekarz uprzedzał, że mogą być problemy także w momencie, w którym zobaczyłam dwie kreski na teście byłam wniebowzięta. Cudowny prezent ślubny pomyślałam.
Zrobiłam jeszcze jeden test, dla pewności i jeszcze tego samego dnia byłam u ginekologa. Pan doktor powiedział, że jest pęcherzyk i żebym wróciła za tydzień sprawdzić czy wszystko dobrze się rozwija. Tak też zrobiłam, ale już u swojej pani doktor, do której chodziłam na kontrolne wizyty.
6 tydzień, serduszko bije, wszystko wygląda wspaniale. I wspaniale się czułam, mąż początkowo myślał, że żartuję, ale po pierwszym szoku cieszył się jak szalony. Powiedzieliśmy rodzicom, przyjaciołom, szybko też dowiedziały się osoby z mojej pracy. W końcu takim szczęściem trzeba się dzielić.
Zrobiłam wszystkie zlecone badania, zaczęłam się oszczędzać, nigdy nie czułam takiej motywacji do zmian złych nawyków jak w tym czasie. Badania zlecone przez lekarza wyszły dobrze, nie było się czym martwić, brałam zalecone suplementy.
Na kolejną wizytę byłam umówiona w 10 tygodniu, przez ten czas dużo czytałam i byłam przygotowana na widok małego człowieka na ekranie. Już po minie pani doktor widziałam, że nie dowiem się niczego dobrego. „Pani Karolino, a objawy ciąży się utrzymują?” W sumie nie. W zeszłym tygodniu płakałam mężowi w ramię, że mam wrażenie, że coś jest nie tak, bo mdłości odpuściły, nie byłam tak senna jak na początku, piersi też jakby mniej tkliwe chociaż trochę bolały.
Mąż uspokajał mnie, że przecież w ciąży wszystko zmienia się bardzo szybko, że na pewno jest wszystko w porządku, a mdłości raz są a raz ich nie ma. Naprawdę mnie uspokoił, ale kiedy pani doktor zadała to pytanie zaczęłam analizować. „Serduszko przestało bić w 8 tygodniu” powiedziała, a mnie zrobiło się ciemno przed oczami. Dwa tygodnie temu? Ale jak to? „Tak się zdarza, nie miała pani na to żadnego wpływu” ale to przecież było moje dziecko.
Z gabinetu wyszłam ze skierowaniem do szpitala, poinformowana co mnie czeka, wróciłam do domu, ale w drodze zadzwoniłam do męża. Nie umiałabym mu tego powiedzieć patrząc w oczy. Chciałam żeby wiedział zanim wrócę. Łudziłam się, że ginekolog się pomyliła, może coś źle odczytała, ale następnego dnia w szpitalu lekarz potwierdził, że serduszko biło tylko przez chwilę. Zapytał czy zgadzam się na farmakologiczne wywołanie poronienia, zgodziłam się.
Dostałam tabletki i kazano mi się położyć. Na sali byłam sama, miałam swoją toaletę, założyłam podpaskę i poszłam spać. Spałam może trzy godziny, a obudziły mnie skurcze. Położne co jakiś czas dopytywały czy chcę środki przeciwbólowe, ale dało się wytrzymać. Gorszy był ból psychiczny i świadomość, że za chwilę mojej Fasolki nie będzie, a na to przecież paracetamol nie pomoże. Nie było jej już dwa tygodnie kiedy ja tak bardzo się nią cieszyłam.
W międzyczasie miałam urodziny, za rok miałam mieć już swoje dziecko przy sobie, a wszystko pękło jak bańka mydlana. Kiedy zaczęło się krwawienie czułam się źle, jakby to wszystko było okropnym snem, którego muszę doświadczyć. Marzyłam żeby się obudzić i żeby wszystko było jak dawniej, ale ból uświadamiał mi, że to jednak rzeczywistość.
Moja Fasolka to teraz mój Aniołek. Nie wiem czy miałabym syna czy córkę, nie chce tego wiedzieć. Nie chcę też wiedzieć co było przyczyną, ale wiem, że nie mogłam nic zrobić. Nawet nie wiedziałam, że moje dziecko umarło. Dzisiaj mija tydzień, krwawienie nadal przypomina mi o tym co się stało, każdy nam współczuje, bo przecież każdy kto gratulował musiał się dowiedzieć co się stało.
Mąż jest dla mnie ogromnym wsparciem, wiem, że tez przeżywa, a dla mnie każdy kolejny dzień jest gorszy. Nie potrafię pozbyć się uczucia tęsknoty i żalu. Wiem, że gdy dojdę do siebie zdecydujemy się na kolejne starania, ale prawda jest taka, że nie zależy mi na razie na kolejnym dziecku. Zależy mi na tym, które straciłam.
Nie chcę dojść do siebie żeby znów się starać, chciałabym żeby to wszystko po prostu się nie wydarzyło. Wiem, że natura czasem tak działa, że 1 na 4 ciąże kończy się poronieniem. Jestem 1 z 4 chociaż wcale nie chciałam. Nikt przecież nie chce trafiać na strony takie jak ta, ale dobrze, że one istnieją.
Dzielę się swoją historią, bo jedyne co mi pomaga to właśnie historie innych kobiet, które znam, ale też zupełnie obcych mi osób, które przeżyły to samo. Nie miałam pojęcia, że tyle znajomych z pracy czy nawet niektóre osoby z rodziny też straciły swoje dzieci. Pierwsze, drugie, czwarte, nieważne.
Wszystkie są szczęśliwymi mamami mimo swoich przeżyć. Dlatego ja też chciałabym być szczęśliwą mamą dla swojego Aniołka i dać siłę innym kobietom, które muszą stawić czoła tej beznadziejnej sytuacji. Wierzę, że czas leczy rany, a po przejściu wewnętrznej żałoby będę gotowa na drugie dziecko i wiem, że będzie mi towarzyszył lęk, bo przecież nigdy nie zapomnę tego co czułam tracąc swoje dziecko.
Autor: Karolina