„Już się pożegnałam” – wzruszająca historia o stracie

Cześć, nazywam się Asia i również chciałabym się podzielić moja historią, teraz tym bardziej gdy zbliża się rocznica śmierci.

wasza historia

Na przełomie 2016/2017 podjęliśmy z mężem decyzje o staraniach o drugie dziecko. Poszło wręcz migiem, mimo planów nie spodziewaliśmy się, tak szybko zajścia, ale bardzo cieszyliśmy. Miałam konkretne badania, dużo badań, ponieważ pierwsza córka urodziła się z wadą wrodzoną nerki i była z ciąży zagrożonej. Więc można powiedzieć przebadano wtedy już nas, od stóp do głów.

Na jednej z wizyt lekarz zasugerował wykonanie testu pappa oraz USG 1 trymestru.
Byłam pewna, że będzie wszystko dobrze, dlaczego tym razem miałabym przechodzić przez stres i nerwy? Na pewno będzie dobrze, myślałam. Niestety test wyszedł bardzo źle, USG również. Przypisano możliwość szeregu ciężkich chorób genetycznych i padło słowo „amniopunkcja”. Na tamtą chwile nie było nas stać na inną metodę badań, która była płatna i przerastała nasze możliwości finansowe. Zdecydowałam się na amnio.

To była końcówka marca 2017.
Poszłam na wizytę wraz z mężem i córeczką, czekali przed gabinetem.
Lekarz, który robił badanie próbował żartować, ale jakoś mu nie szło, przyłożył USG, sprawdził położenie dziecka i pobrał płyn mówiąc „spokojnie, robię to pierwszy raz”
Nie uspokoiło mnie to, chociaż wiem, że miał doświadczenie.

Po wyjściu z gabinetu musiałam czekać 15min, żeby móc pójść do domu. Już wtedy poczułam, że jest coś ze mną nie tak. Zalał mnie zimny pot, było mi bardzo niedobrze, kręciło mi się w głowie. Mimo wszystko – po jakichś 30min puścili mnie do domu z zaleceniem odpoczynku.

Leżałam kilka dni, wstając tylko do toalety. Na wyniki musieliśmy czekać 2-3tygodnie. To był na tamtą chwilę niewyobrażalnie długi okres czasu, czas w nerwach, strachu niepokoju. Żeby zająć myśli zaczęłam zamawiać różne rzeczy dla dziecka, ubranka, zabawki, rozglądałam się za wózkiem.

Dni mijały, a ja czułam się źle. Nie mogłam się podnieść, usiąść, bardzo bolał mnie brzuch. Pewnego wieczoru położyłam się spać jak zwykle, rano wstając obudziło mnie uczucie jakbym wylała na siebie wodę, wstałam… łóżko było całe zalane, wszędzie była krew.

Szybko pojechałam do przychodni, w której prowadziłam ciąże, lekarz wykonał USG powiedział „dziecko żyje!” Nie denerwuj się dziecko żyje!. Jak miałam się nie denerwować? Przecież wiedziałam, że coś się stało. Dał skierowanie do szpitala z kodem „możliwe poronienie” No i pojechałam.

Na izbie przyjęć nie czekałam bardzo długo.
Lekarz mnie przyjął, zrobił kolejne USG i żując gumę oznajmił „Łee, 2-3godziny i poronisz”
Co? Jak to poronię? Przecież dziecko żyje!
Okazało się, że odeszły mi wody.
Dziecko miało bardzo mała szanse na przeżycie – chociaż nie niemożliwą. Byłam chwile przed 5miesiącem, teoretycznie leżąc, może mogłoby się udać.

W szpitalu spędziłam tydzień – Edytka (bo tak ją nazwaliśmy) żyła! Walczyła, mimo braku wód. Żyła i walczyła. Cały pobyt w szpitalu wspominam strasznie, były to akurat Święta Wielkanocne, mąż przyjechał z córką, spędziliśmy ten dzień razem, później zaczęło się piekło. Lekarze dawali mi bardzo silne leki, po których nie widziałam jak się nazywam, gdzie jestem.

Któregoś dnia udało mi się zadzwonić do męża i powiedzieć „zabierz mnie stąd”, przyjechał, zabrał mnie na żądanie i pojechaliśmy do domu. Pytając lekarzy co mi dawali, stwierdzili, że bali się, bo mogę sobie zrobić krzywdę. Fakt przeżywałam bardzo to co się dzieje, ale kto by nie przeżywał?
Później był istny rollercoaster, jeździłam do przychodni, do szpitali na USG – raz słyszałam „dziecko żyje” raz mówiono, że już zmarła.

W końcu pojechałam do innego miasta do szpitala, który miał dobre opinie w temacie strat ciąż. Tam spędziłam kolejny tydzień, zebrała się komisja, powiedzieli mi, że dziecko nie ma szans, przestała rosnąć, przestała się ruszać.
W końcu doszło do infekcji wewnątrzmacicznej i lekarz powiedział wprost „nic nie możemy zrobić,  jej serce ciągle bije, walczymy tylko o Ciebie”

W nocy z 22/23.04 zaczęły się skurcze.
Wiedziałam co i jak w końcu wcześniej rodziłam. Wezwałam pielęgniarkę ale nie było lekarza wiec dała mi tylko środki na uspokojenie i powiedziała „jeśli poczujesz tak jakbyś chciała się załatwić, nie patrz pod kołdrę” i mnie zostawiła.
To była długa noc, patrzyłam w niebo i żegnałam się z moim dzieckiem. Głaskałam brzuch, opowiadałam jej o naszych planach, pytałam czemu się nie spełnią?
Zasnęłam.

Rano na obchodzie zgłosiłam lekarzowi wieczorne skurcze, zabrali mnie na USG.
Jej serduszko już nie biło. Moja dzielna dziewczynka przestała walczyć.
Pożegnaj się. Już się pożegnałam powiedziałam.
Wtedy usłyszałam, że muszę urodzić.
Urodzić? Ale jak? Przecież nie mam nawet skurczy! To co mi wtedy zrobili… nie będę tego opisywać, lekarz po prostu na żywca zaczął ją ze mnie wyciągać.

Koniec końców z mojego krzyku i płaczu dostałam leki usypiające i obudziłam się już na sali po kilku godzinach, wiedziałam, że już jestem sama.
Obok mnie leżał miś od starszej córki. Pielęgniarka go położyła, bo wiedziała jak bardzo to dla mnie trudne.

Wstałam, poszłam do lekarza i zaczęłam mówić, żeby mi ją dali. Ja chce ją pochować.
Powiedział, że mi jej nie pokaże, ale nie ma problemu z pochowaniem. Mam wszystko załatwić. Do domu wróciłam po kilku dniach, potrzebne było kolejne łyżeczkowanie co wydłużyło cały pobyt.

Wyniki amniopunkcji dostałam, zdrowa dziewczynka.
Serce mi wtedy pękło.
Zdrowa?! Dziewczynka?! I dlaczego tak się stało? W „bezpiecznym” miesiącu? W ponad połowie trwania ciąży? Nikt mi jasno na to nie odpowiedział, chociaż niektórzy sugerowali ten nie szczęśliwy procent po amniopunkcji.

Poronienie – martwe urodzenie. Co to była dla mnie za różnica? Przy ogromie takiej tragedii! To był bardzo ciężki czas, załatwianie pogrzebu, wypisywanie dokumentów, pogrzeb. Przy załatwianiu dokumentów zeszło nam cały dzień.
Nie umiałam podpisać zgody na kremację, wychodziłam, wchodziłam z zakładu pogrzebowego kilkanaście razy. Nie umiałam wziąć długopisu do ręki, postawić podpisu, wyrazić zgody. Po prostu było to dla mnie za dużo.

Do urny dołożyłam uszytą przez koleżankę sukieneczkę, z żółtej włóczki i kapelusik oraz misia z mojego dzieciństwa. Ksiądz odmówił nam pogrzebu. Odbył się pochówek, bez udziału kościoła. Edytka została pochowana w innym mieście od naszego zamieszkania – w mogile zbiorowej dzieci nienarodzonych.

Nie wiedziałam jak wytłumaczyć to córce, miała wtedy 3 latka. Powiedziałam, że Edytka poszła do nieba, do babci i tam się będzie bawić.
Jej odpowiedz mnie zszokowała, powiedziała „dobrze mamusiu to ja będę kupowała Edytce fioletowe kwiatki” Teraz ma 8lat. Za każdym razem ma kwiatki dla siostry. Wspomina o niej, pyta, co roku w rocznice śmierci – wysyłamy na bulwarze balonik do nieba – dla Edytki, do zabawy.

Miałam myśli samobójcze, nie umiałam sobie z tym poradzić, byłam tylko po jednej krótkiej rozmowie z psychologiem w szpitalu, która stwierdziła „obniżony nastrój”.
Nie umiałam sobie poradzić z tym pakowaniem rzeczy, które miałam przygotowane, z tym mieszkaniem w którym to się stało, z niczym. W pracy mi nie szło, po co to wszystko? Przecież mąż sobie poradzi.

Wtedy myślałam, że może jakby to był chłopiec mniej by bolało? Miałam przeróżne myśli. Skończyło się na codziennych środkach na uspokojenie – nie poszłam do psychologa.
Stwierdziłam, że albo dam sobie radę sama albo wcale.
Dołączyłam do grup rodzin z podobnymi sytuacjami, stratami, czułam tam, że mogę otwarcie z kimś pogadać zobaczyć inny punkt widzenia.

23.04.2022 r mija 5lat od śmierci Edytki. Czy się z tym pogodziłam? Nie. Nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy tego nie zrozumiem.

Teraz mam prawie 8letnią córkę i rocznego syna. Jest super, ale nigdy nie będzie dobrze.
Patrząc teraz na synka, wiem że moje wcześniejsze myślenie o płci nic by nie zmieniło, czy by się okazało, że to chłopiec…bolałoby tak samo.

Bardzo bolało mnie i nadal kłuje, gdy ktoś znając sytuacje, unika tematu. Albo przechodzi obojętnie. „Miałaś ciąże po drodze” słyszę. Nie to nie był przypadek. To jest moja córka. Moje dziecko. Brakowało mi tego na początku, tego, że nikt nie pytał, a jeśli pytał to na około – nie wiedząc jak się zachować. A ja chciałam tylko usłyszeć nie kolejne – będzie dobrze, jesteś młoda, będziesz miała dzieci, tak miało być. Chciałam żeby ktoś mi powiedział … Wiem, że to dla Ciebie ciężkie, opowiedz mi o tym co czujesz…popłacz, przejdź żałobę. Nie usłyszałam.

Mam w sercu dziurę, mimo męża, który jest wspaniałym człowiekiem, mimo dzieci, obowiązków, hobby.. Ta dziura zostanie ze mną już na zawsze. Tak jak Edytka. Moja mała dzielna dziewczynka.

Mam przygotowany lampionik, który zmieniam co jakiś czas, maskotkę. I w rocznice śmierci pojadę na cmentarz, usiądę na ławce obok i posiedzę tak z nią, porozmawiam, popłacze, pośmieje się.

To nasza chwila. Ciężka, bolesna. Ale pozwala pamiętać.

Autor: Asia

33 tydzień i 3 dni – historia o stracie

Cześć jestem Kamila. 

O tym, że jestem w ciąży dowiedziałam się 10 czerwca 2017r – pierwsze odczucie to nie możliwe, przecież nie chciałam mieć dzieci, ale stało się, zaakceptowałam.
Do pracy chodziłam do 10 października 2017r. Wszyscy wiedzieli, że jestem w ciąży a więc miałam luz, starali się mnie nie denerwować, miałam gorszy dzień, jedź do domu poradzimy sobie.

historia o stracie

Wszystkie badania robiłam tak jak lekarz kazał. Wszystko okey.
Do szkoły rodzenia zapisałam się pod koniec 7 miesiąca, zaczęłam kupować rzeczy dla dziecka, ubranka, meble itp.
Ostatnie USG zrobiłam na przełomie 2017/2018r wszystko idealnie tak jak powinno być.
9 stycznia dziecko się rusza ekstra uczucie

10 stycznia 2018r najgorsza data.
Nie miałam ochoty w ogóle wstać z łóżka, ale musiałam bo miałam rozwolnienie(akcja porodowa – dowiedziałam się 11stycznia).
Około 10 rano, 10 stycznia telefon od mamy, że miałam przyjechać wyjaśniłam, że źle się czuję.  Wiadomo pytania co mi jest itp. powiedziałam w moim stylu samo przyszło samo pójdzie.

Godzina około 11 pojawił się mój partner w domu. Próba zmuszenia mnie, żebym jechała do szpitala, nie chciałam, wezwał moja mamę która mnie zawiozła. Z przystankiem na stacji paliw, potrzeba skorzystania z WC. Byłam tam około 40 minut. Już tam zaczęłam tracić przytomność, nie przyznałam się do tego im.

W końcu docieramy na izbę przyjęć. Wiadomo jak jest, trzeba trochę poczekać, mnie już wszystko boli, każdy ruch, oddech itp.
Godzina około 12.30 trafiam na oddział ginekologiczny. Tam dostaje ochrzan od lekarki, że za wolno się rozbieram, jak już znalazłam się na fotelu, kolejny ochrzan, że mam twardy brzuch.

Lekarka jakieś badania przeprowadza i w tym momencie już zaczyna się nerwowa sytuacja wśród personelu, przenoszą mnie na łóżko, zaczynam się domyślać, że jest coś nie tak z dzieckiem. W tym momencie poczułam co to znaczy miłość do swojego dziecka.

Przewożą mnie na kolejną salę, na której kolejne badanie już wiadomo, że dziecko nie żyje, dostaje ileś papierów do podpisania, personel biega jak szalony i tu kończy się moja pamięć. Budzę się kilka godzin później, przy moim łóżku jest położna, przekazuje mi że ochrzciła moja córkę i nadała jej imię Ania.

Tak wtedy dowiedziałam się, że miałam mieć córkę wcześniej na usg nie chciałam poznać płci. To miała być niespodzianka. Imię, które nadała położna zostało zmienione na Kasia – tak było wybrane jeśli będzie córka. Po godzinie od mojego wybudzenia pojawia się mój partner z moją mamą.

Mówią mi co się stało, doszło do odklejenia całego łożyska z krwotokiem wewnętrznym.
W szpitalu spędziłam 8 dni, zostało mi przetoczone 5 jednostek krwi.
W szpitalu miałam rozmowę z psychiatrą, dlatego że miałam myśli samobójcze.
Moje leczenie psychiatryczne trwało rok.
Później było raz lepiej, raz gorzej.

Przez 3 lata była próba udawania, że w moim związku z partnerem jest wszystko dobrze, ale nie było. W momentach kłótni wyrzucałam mu, że to jego wina, bo miał być w domu a go nie było. On odpłacał się tym, że to wina mojej mamy, bo zatrzymała się na stacji.

Najgorszy był ostatni rok naszego ala związku, doszło do tego że zaczął mówić, że to nie jego córka, że mam zmienić nazwisko na pomniku, bo inaczej go rozwali itp.
Doprowadził mnie tym do takiego stanu psychicznego, że wróciłam do psychiatry, leczyłam się pół roku i przerwałam, ale wtedy już od 5 miesięcy z nim już nie byłam.

Jestem wolna od grudnia 2020r, od tego czasu mój stan psychiczny poprawił się o 1000%. I zaakceptowałam to że moja córka nie żyje, w końcu mi się to udało choć minęło już 4 lata. Do dnia dzisiejszego lekarze nie umieją powiedzieć, dlaczego to się stało, jaka była przyczyna, jak również czy to się nie powtórzy.

Autor: Kamila

 

Podwójne cierpienie – wzruszająca historia o poronieniu

Zacznę od początku. Dwa lata temu zaszłam w 1 ciąże w wieku 30 lat, udało się za pierwszym razem. Bardzo z mężem się cieszyliśmy. Ja czułam się świetnie, nic nie wskazywało na to co nadeszło.

wasza historia

W 16 tyg. pękł mi pęcherz płodowy, nasz dzielny synek walczył w brzuszku jeszcze 5 dni i odszedł do grona aniołków. Po zrobieniu badań okazało się, że mam podwyższone przeciwciała .

Plan na następną ciąże heparyna i acard. Po 1,5 roku starań ponownie się udało, jednak cały czas nie potrafiłam się cieszyć, obawiałam się powtórki z rozrywki. Niestety, dokładnie w 20 tyg. zobaczyłam krew na bieliźnie.

W szpitalu okazało się, że mój pęcherz się uwypuklił. Lekarze mino marnych szans założyli mi szew, niestety już na drugi dzień trzeba było go zdjąć ponieważ pęcherz pękł.

Lekarze ostrzegli nas, że nasza córeczka nie ma szans na życie bez wód, jej płuca się nie rozwiną, a mi grozi zakażenie, ponieważ jestem ,,otwarta’’.

Nawet jeśli jakimś cudem dotrwam do 24/25 tyg. mała nie będzie miała szans na normalne życie jeśli w ogóle przeżyje. W obawie o jej cierpienia i nieszczęśliwe życie, a także o moje życie, dokonaliśmy determinacji ciąży.

Pożegnaliśmy naszą śliczną Jadzię 22.02.22, 2 lata po odejściu naszego synka w dniu 29.02.20. Dopiero teraz lekarze wiedzą, że mam niewydolność szyjki macicy.

Moje życie straciło sens, w jednej chwili radość zmieniła się w tragedię, czuje się pusta w środku, winna tego wszystkiego.

Tak bardzo chciałabym przytulić moje dzieci, nie wiem czy jeszcze zdecyduję się na kolejną ciąże. Strach mnie ogarnia jak o tym myślę, nie chce kolejny raz cierpieć a przede wszystkim patrzeć jak moje dzieci odchodzą

Autor: Smutna mama

Szok i ból – historia o poronieniu

Po 10latach od narodzin 1 córki zaszłam w ciążę.
Cieszyłam się na myśl, że tym razem może będzie synek.
Przez cały czas się dobrze czułam.
Wizyty kontrolne wynik badań.

historia o poronieniu

Gdy nadchodził 12tydzień i badania prenatalne, miałam dziwny niepokój czy na pewno z maleństwem wszystko ok w końcu tyle się słyszy.
Pamiętam to był 1luty ubrałam nową białą koszulę ciążową i spodnie ciążowe cieszyłam się, że brzuszek już się zaokrągla i w duchu myślałam, że może dziś poznam płeć maleństwa.

Zadowolona uśmiechnięta weszłam do gabinetu. Pan doktor zaprosił na USG.
I nagle patrząc na ekran poczułam niepokój.
Pan doktor szukał, milczał aż nagle powiedział przykro mi serduszko nie biję.
Ciąża zatrzymała się na 9 tyg.
A ja byłam już w 12.

3 tygodnie chodziłam bez żadnych oznak, że coś nie tak jest z maleństwem, które już nie żyło. Brzuszek był, piersi bolały, wymioty i inne oznaki ciążowe.
Nie pamiętam jak znalazłam się w aucie, czułam ból i żal i nie kończące się pytania w głowie dlaczego?

Nazajutrz udałam się na oddział ginekologiczny w celu wywołania.
Najgorsze 4dni w moim życiu.
Ból lek strach.
2dni po tabletkach nic się nie działo.
W końcu decyzją lekarza łyżeczkowanie.

Wróciłam do domu z pustką i pytaniami bez odpowiedzi dlaczego.
Do dziś nie mogę zasnąć bez pytania dlaczego.
Najgorsze co mnie spotkało i ten ból, że z piersi leci mleko a maleństwa nie ma.
Już zawsze 15sierpnia będę myśleć jakby to było gdyby był że mną.

Autor: Anna

 

 

4 ciąże, 2poronienia, 1martwy poród, jedno dziecko w domu – moja historia

Cześć, jestem mamą czterokrotnie. Niestety tylko jedno dziecko w domu. Dwa poronienia, potem donoszony synek i kolejno śmierć Tymusia w 34tc (04.02 minęło dwa lata od jego śmierci). Każda ciąża inna, pierwsza pełna ekscytacji, kolejna z nadzieja… Obie zakończone na etapie 5-8tc, gdy zaszłam w ciąże po raz trzeci płakałam z bezradności, każdy bol brzucha, zakłucie powodowało, że myślałam ze moje dziecko już umarło. Tak cholernie się bałam. Bałam się do końca, powtarzałam że przestane się bać tylko wtedy gdy dziecko będzie już po drugiej stronie brzucha.

wasza historia

Gdy synek urodził się cały i zdrowy odetchnęłam z ulga. Myślałam, że najgorsze za nami. I tak tez było. Dopóki ponownie nie zaczęliśmy się starać. Poszło stosunkowo szybko o poprzednie ciąże staraliśmy się od 6 m-cy do 1.5r. Tym razem było inaczej zaszłam w pierwszym cyklu. Radość co nie miara. To była cudowna ciąża. Nie bałam się jak wcześniej, w końcu donosiłam już synka, obstawiona lekami wierzyłam że będzie pięknie. Pierwsze tygodnie mijały książkowo. Żeby nie było zbyt łatwo w 12tc dostałam krwotoku, jechałam z mężem do szpitala w ciszy, nie wierząc, że się uda w końcu już to przechodziliśmy, ten sam scenariusz tylko inny tydzień ciąży. W szpitalu, gdy lekarz robił usg zrezygnowani czekaliśmy na złe wieści, po takich przejściach ciężko jest wierzyć, że będzie dobrze. Jakież było nasze zdziwienie jak oznajmił, że Nasz okruszek żyje i ma się dobrze! Skąd krwotok? Nikt nie potrafił odpowiedzieć, spędziłam tydzień w szpitalu. Strach o nienarodzonego syna, tęsknota za starszakiem w domu. Udało się. Wyszliśmy ze szpitala w dwupaku!

Zaraz potem pierwsze badania prenatalne, tam lekarz zobaczył podwyższoną przezierność karkową, niby inne pomiary były w normie, ale powiedział że warto wykonać amniopunkcje lub badanie NIFTY nieinwazyjne. Zdecydowaliśmy się na to drugie, każda złotówka wydana na to badanie była warta tego, na wynik czekaliśmy trzy długie tygodnie. Badanie było jednoznaczne Nasz syn jest zdrowy, jeszcze tylko echo serca dla pewności i możemy być spokojni. Dalej już ciąża bez przebojów. Zapanował spokój, przecież wszystko musi się teraz udać! Zaskakujące jest to, że upadliśmy tyle razy, a nadal mieliśmy w sobie nadzieje.

Jednak Nasze szczęście nie trwało zbyt długo. W 31tc zaczęło wariować mi ciśnienie, dostałam leki które miały pomóc, lekarz jednak powiedział, że jeśli ciśnienie będzie się utrzymywać konieczna będzie hospitalizacja by nadzorować stan mój i dziecka. Cztery dni później trafiłam do szpitala, bo ciśnienie rosło. Na usg lekarz uznał, że przepływy są słabe i muszą przewieźć mnie do szpitala o większym stopniu referencyjności, bo jeśli stan będzie się pogarszał to będą musieli ciąć. Tam dostaliśmy masę kroplówek, sterydy na rozwój płuc i różne leki których nawet nie jestem w stanie spamiętać. Częste KTG, co dzienne USG. Czwartego dnia w szpitalu od samego rana czułam niepokój Tymuś ruszał się bardzo mało, każde KTG trwało po dwie godziny, zgłosiłam, że mnie to niepokoi. Wykonano usg, tam przepływy nadal słabe, do tego zmniejszyła się ilość wód płodowych i zwolnił z wzrostem, ale w granicy norm.

Zapowiadało się na to, że nie będą go trzymać w brzuszku zbyt długo, bo stan się nie poprawia. Lekarz robiący usg powiedział, że może się poprawić skoro ja czuje się lepiej, to i syn zacznie, ale potrzeba czasu. Przepłakałam całą noc, mówiłam do Tymusia głaszcząc brzuszek „synku bądź dzielny, kop mamusie z całych sił, walcz dla nas tak jak ja walczę dla Ciebie…” na drugi dzień jak ręką odjął Tymuś ruszał się zauważalnie więcej, ciśnienie też po lekach było w normie. Lekarz prowadzący uznał, że kolejnego dnia wyjdę do domu i za tydzień kontrola. Gdy pytałam skąd będę wiedzieć jakie są przepływy, czy stan się nie pogarsza odparł, że ciśnienie jest wyznacznikiem. I jeśli będzie w normie to i dziecku nic nie będzie.

We wtorek czyli tydzień od wypisu nad ranem zaczął twardnieć brzuch, z początku myślałam, że to znajome skurcze przepowiadające, nie czułam bólu więc niespecjalnie się przejęłam. Jednak gdy te skurcze zaczęły gęstnieć, zaczęły sprawiać dyskomfort. Uznaliśmy, że pora jechać na szpital. Szykując się czułam, że słabnę, ciśnienie 60/40, ból coraz silniejszy a do szpitala 80km. Czułam, że dziś się spotkamy, mimo że zaczął się dopiero 34tc to musiało być dobrze. W końcu mój mąż miał dziś urodziny, co mogło się nie udać? Gdy dotarliśmy do szpitala rutynowo położna chciała znaleźć tętno płodu i tak zaczął się nasz koszmar.  Szukała, szukała a tam dalej cisza. W mojej głowie rósł niepokój. Zawołała ordynatora, szybko zaprowadzili mnie na usg. Tam diagnoza jednoznaczna „Płód jest martwy, obumarcie wewnątrzmaciczne. Jest totalne bezwodzie” i znów nasze plany zweryfikowało życie w okrutny sposób.

Gdy przywieźli mnie na moją sale, ku mojemu zdziwieniu nie byłam sama. Poczułam złość, przecież do cholery straciłam dziecko! Nie mają prawa trzymać mnie z kobietą w ciąży. Jednak to nie była ciężarna. Ta kobieta też straciła dziecko. A właściwie była w trakcie ronienia. Dostała tabletki poronne by móc urodzić swoje 17tygodniowego synka. Tabletki zaczęły działać, dostawała co raz silniejszych skurczy, widziałam jak zwija się z bólu, rozumiałam ją, bo 3lata wcześniej też to przechodziłam. Widziałam jej ból fizyczny i psychiczny. Rozumiałyśmy się bez słów. Mimo tego, że nie musiało ją boleć nie chciała leków przeciwbólowych. Powiedziałam „rozumiem Cię, aż za dobrze. Przechodziłam to dwa razy, teraz trzeci. Karanie siebie nic nie da, nie miałaś na to wpływu. Masz dziecko w domu dla którego musisz walczyć, mój mąż poprosi położną o jakieś leki dla Ciebie.” Jej wzrok mówił wszystko, widziałam ból ale i wdzięczność. Ta dziewczyna tego potrzebowała. Potrzebowała usłyszeć, że to nie jej wina! Zaskakujące jak w obliczu tragedii człowiek różnie reaguje na cierpienie. Nie opłakiwałam w tamtej chwili syna, zajęłam się tą dziewczyną, jakbym była jej koleżanką, która przyszła ją pocieszyć, a nie kimś kto również właśnie stracił dziecko. Jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że człowiek potrafi doradzić drugiej osobie, a sam z tych rad skorzystać nie potrafi. Sama nie brałam przeciwbólowych, chciałam żeby bolało, chciałam żeby ból fizyczny był na tyle silny żeby ukoił psychikę. Niestety. Chyba nie ma takiego bólu, który byłby silniejszy od straty.

Zaraz jak mnie przywieźli przyjechał również Kamil, to on był kłębkiem nerwów, to on nie potrafił funkcjonować i znosił to wszystko gorzej ode mnie. Pisze ten post miesiąc od śmierci Tymusia i z perspektywy czasu widzę, że w ciągu pierwszych dni w szpitalu wyparłam to co się stało jakby to w ogóle nie dotyczyło mnie  i myślę, że to był mój sposób by poradzić sobie z tym co nieuniknione. Informowaniem wszystkich o śmierci Tymusia, dowiadywaniem się jak wyglądają formalności pogrzebowe. Musiałam być silna za Nas oboje. Kamil upadał, więc ja go podnosiłam. Wiedziałam, że przyjdzie moment, że będzie na odwrót.

Dostałam jakieś leki na sen, które nie działały, nie zmrużyłam oka. Na drugi dzień już o 5 rano prosiłam, by ktoś odłączył cewnik bym mogła wstać (ktoś powie, przecież mogłaś wstać z cewnikiem, niestety nie było to takie proste. Z jednej strony podczepiony cewnik, z drugiej dren który odciągał skrzepy krwi prosto z macicy, a jeszcze nad głową ciągłe kroplówki) położne z nocnej zmiany uznały, że dopiero poranna zmiana mnie wypionizuje. Gdy przyszła zmiana personelu ponownie prosiłam o pomoc, nie chciałam by ktoś nade mną skakał, mył mnie czy pomagał chodzić. Prosiłam tylko o  wyjęcie cewnika. Wiedziałam, że z resztą sobie poradzę. Mijały godziny, a dalej nikt nie przychodził. Po 10 przyszła młoda położna z kolejnymi lekami, poprosiłam więc czy może teraz ktoś znajdzie dla mnie czas. Na co ona odparła „my mamy tutaj tyle ciężarnych, że mamy urwanie głowy, w wolnej chwili ktoś do pani przyjdzie” ta pogarda wzbudziła we mnie pokłady złości, bo przecież ja już ciężarna nie jestem to przecież mogę leżeć tak godzinami! Zabolało to bardzo.

Od godziny 18 nikt nie zmienił mi podkładu, leżałam w tych odchodach 16 godzin, nie dość że psychicznie czułam się jak śmieć to i fizycznie traktowano mnie podobnie. O 11 przyjechał Kamil. Wszystko we mnie pękło, rozpłakałam się na jego widok, opowiedziałam mu jak to wygląda i poprosiłam, żeby zawołał ordynatora, bo położnych już prosić nie będę. Gdy ten przyszedł i usłyszał to co tu się dzieje szybko postawił je do pionu i w ciągu trzech minut znalazła się położna by wyjąć mi cewnik, ta sama która wcześniej mówiła o ciężarnych. Z uśmiechem na ustach dodała „jak już pani wstanie to zapraszam do naszego punktu po wymianę wenflona” jej obowiązkiem było nie tylko wyjąć cewnik, ale pomóc mi się spionizować, mało tego nie miałam obowiązku iść tam, jednak jak to ja. Nie chciałam jej dać satysfakcji z uśmiechem na ustach odparłam żaden problem!

Każda kobieta po cesarce wie, że żeby dojść do siebie trzeba się ruszać, gdy urodziłam Oliwiera było to proste, bo musiałam wstać, by go przewinąć czy też na karmić, więc zależało żeby szybko dojść do siebie. Nie jedna kobieta użala się nad sobą po cięciu, że ból jest tak silny, że to tatusiowie opiekują się dzieckiem. Nigdy tego nie rozumiałam może dlatego, że zawsze byłam odporna na ból.  A  po śmierci Tymusia kompletnie tego nie rozumiem. Teraz nie miałam o kogo dbać, mimo wszystko chodziłam w tą i z powrotem, żeby mieć siłę by iść zobaczyć swoje martwe dziecko. O niczym innym nie myśleliśmy, robiłam wszystko by mieć siłę zjechać do niego, by go przytulić. Tego mi było potrzeba. Jednak tego dnia nie pozwolili Nam go zobaczyć. Bo nie minęła doba od kiedy był w chłodni, a wyjęcie Go przed upływem czasu mogło skutkować fałszowaniem wyników sekcji zwłok. Wróciliśmy zawiedzeni na sale.

Cały pobyt w szpitalu to był horror, te cztery ściany były moim więzieniem przez najbliższy tydzień. Każde ktg robione za ścianą przyprawiało o zawrót głowy i morze łez. Widok ciężarnych sprawiał ból w klatce i otępienie. Wiszący brzuch, który jest przykładem, że jeszcze nie tak dawno było tam życie, połóg, bolące piersi od nawału mleka nie pomagały. Cały oddział huczał na temat mojego porodu, nawet w zakładzie patomorfologii, jak poszliśmy do synka, pan który miał wykonać sekcje zwłok spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział „a to pani jest od tej drastycznej cesarki”  Gdy już nie miałam wyjścia i musiałam wyjść na korytarz, szłam z głową spuszczoną. Wszystkie kobiety patrzyły na mnie ze współczuciem, który potęgował mój ból i ogromną złość. Dlaczego to mój syn zmarł? Jest tu tyle ciężarnych. Czemu padło akurat na Naszą rodzinę? Czułam wstyd, który znałam bardzo dobrze. W końcu to nie pierwsza moja strata, co ze mnie za kobieta, która nie potrafi donosić ciąży? Co ze mnie za matka, skoro zabijam swoje dzieci w brzuchu.

Tak wiele myśli kotłowało mi się wtedy w głowie. Teraz już się nie wstydzę. Mój organizm zawodził, to prawda, ale to lekarze powinni zadbać o nas. Nikt nie miał prawa wypuścić mnie ze szpitala ze słabszymi przepływami, tym bardziej, że ilość wód płodowych się zmniejszała (mimo że nie ciekły mi wody) i Tymuś rosną wolniej jak powinien. Powinnam była walczyć o to by mnie wtedy nie wypisali, ale zaufałam lekarzom, przecież znają się na rzeczy..
Gdy pozwolili Nam już zobaczyć Tymusia musieliśmy pokonać trochę drogi, bo dział patomorfologii jest w odległym punkcie szpitala. Każdy centymetr który zbliżał Nas do syna powodował, że kamień na sercu był co raz cięższy. Czułam to ja. Czuł to też Kamil. Gdy już zobaczymy jego maleńkie, martwe ciało nie będzie odwrotu, wiara zniknie bezpowrotnie, nie będziemy mogli wierzyć, że ktoś się pomylił, że jednak nasze dziecko żyje, że to jakiś bezsensowny żart. Jednak nie wybaczyłabym sobie gdybym Go nie zobaczyła. Musiałam tam być. Tak jak Kamil.

Tymonku, gdy Cię ujrzałam nogi się pode mną ugięły. Jak Bóg mógł zabrać tak piękne dziecko do siebie? Nie jedna dziewczyna straciłaby dla Ciebie głowę! Gdy tylko zrobiłam test ciążowy pokochałam Cię bez pamięci i każdego dnia kochałam Cię co raz bardziej. Lecz gdy Cię ujrzałam poczułam miłość,  której pokłady nie były mi znane. Piękna buzia, ten kartoflany nosek, maleńkie rączki, czarniutkie włoski, ciałko obrośnięte jak małpeczka. Całowałam Twoje ciałko centymetr po centymetrze, czując coś co sprowadzało mnie na ziemie. Chłód. Chłód który mroził Nasze serca. Nigdy nie usłyszymy Twojego głosu, nie zobaczymy koloru Twych oczu, nigdy nie złapiesz mnie za rękę, nie powiesz tatusiu. Najbardziej boli mnie fakt, że Oliwier nigdy Cię nie pozna, powinien bić się z Tobą o zabawki, wspierać gdy mama znów skarci, zamiast tego będzie chodził na cmentarz.
Nigdy nie wierzyłam w takie rzeczy, ale czułam Twoją obecność, dodałeś mi sił. Taki maleńki, kruchy, a jakże silny. Walczyłeś dla Nas i Nam Cię odebrano. Kochamy Cię z całych sił. Niedługo znów się spotkamy, bo nie dzieli Nas odległość lecz czas.

W szpitalu,  w którym to wszystko miało miejsce w dniu wypisu wygląda to tak, że rzekomo od 14 są wypisy a w realnie dopiero godzinę /dwie później, a o 12 już pacjentka jest wywalana z łóżka, bo już kolejna ciężarna zajmuje jej łóżko. O godzinie 10 przyprowadzili mi ciężarną kobietę na sale, spytałam się położnej czy musi ta Pani być akurat w mojej sali. Na co ona chłodno odpowiedziała, że i tak dzisiaj wychodzę. No dobrze wychodzę, ale jeszcze wypisu na ręku nie mam. I co będę robić do tego czasu? Gdzie czekać by uniknąć spojrzeń i pięknych brzuszków? Byłam bardzo słaba, straciłam dużo krwi, po końskiej dawce leków na ciśnienie i laktacje miałam silne zawroty głowy, nie mogłam zrobić więcej jak kilka kroków bez strachu, że zaraz zemdleje. Lekarze o tym wiedzieli. Mówili żebym została jeszcze kilka dni w szpitalu, bo mój stan jest ciężki ale kto zajmie się formalnościami? Kto przygotuje Tymusia do pogrzebu? A jak nie wypuszczą mnie na pogrzeb? Nie mogłam ryzykować musiałam wracać do domu, wiedziałam, że przy mężu i synu fizycznie dojdę szybciej do siebie. Jak się domyślacie nie zgodziłam się, by ktoś zagościł w moim pokoju do czasu wypisu. Znałam swoje prawa, już kilka z nich zostało pogwałcone. Dość! To, że tyle się wydarzyło nie oznacza, że można po mnie jeździć i łamać prawa pacjenta bez końca. Osoba po przejściach nie ma woli walki, zazwyczaj. Lekarze, położne często to wykorzystują. Wiem, bo już to przechodziłam i wtedy tej siły w sobie nie miałam, ani wiedzy. Nie bójmy się walczyć o swoje. Na każdej płaszczyźnie życia.

Wyszłam do domu, ruszyliśmy w wir przygotowań związanych z pogrzebem, wykupiliśmy miejsce na cmentarzu, nigdy nie myślałam, że w wieku 24 lat będę mieć już 'zaklepany’ grób gdzie będę leżeć po śmierci. Dzień przed pogrzebem pojechaliśmy do zakładu pogrzebowego, żeby ubrać Tymusia. Ten pierwszy i ostatni raz chcieliśmy zrobić to sami. Jestem jego mamusią, nie wyobrażałam sobie by obcy facet robił to za Nas. Trzęsły mi się ręce przy zapinaniu maleńkich guziczków i to nie dlatego, że się bałam, tylko pękało mi serce, że ostatni raz w życiu dotykam swojego dziecka, przerażało mnie to, że to ostatnie nasze chwile razem. Tak nie wiele wspomnień.. Nie robiliśmy tradycyjnego pożegnania, chcieliśmy być z Nim sami te ostatnie chwile. Całowaliśmy jego rączki, główkę, rozmawialiśmy o tym jak cholernie jest podobny do starszego brata i obiecywaliśmy, że jeszcze się spotkamy, w lepszym miejscu. W dniu pogrzebu czułam się jakbym nie była sobą, jakby to wszystko działo się obok, nie pamiętam wiele z tego dnia.

Dopiero powrót do domu przygniótł mnie, wtedy dotarło do Nas, że to koniec. Wtedy upadłam ja, płakałam dużo, bardzo dużo, prosiłam by Bóg zabrał mnie. Nie wstawałam z łóżka, przestałam jeść, nawet kąpać się nie miałam sił. I właśnie wtedy Kamil, mój cudowny mąż dbał o mnie jak nikt, dbał o Oliwiera, wyganiał mnie do kąpieli, robił kanapkę i wmuszał bym zjadła cokolwiek. Dużo przytulał i dawał się wypłakać w rękaw. Nawet gdy krzyczałam i mówiłam słowa, które nie były prawdą i raniły go bardzo to On nadal stał u mojego boku. Tak powinno wyglądać każde małżeństwo, jedna osoba upada to druga podnosi i na odwrót. Zawsze.

Jak żyć po stracie?

Chciałabym znać receptę, by każdej rodzinie w tej sytuacji było lżej. Czemu pisze rodzinie, bo to nie tylko kobieta traci dziecko ale również mężczyzna. Tak często ludzie o tym zapominają, dodatkowo wszyscy najbliżsi też muszą nauczyć się żyć po stracie, bo co powiedzieć bliskiej osobie w tej sytuacji? Jak pomóc? Jak nie przeszkadzać? Wreszcie jak zacząć rozmawiać? Czy udawać, że nic się nie stało? A może mówić o stracie? Nie mam złotego środka dla wszystkich. Jednak mogę opowiedzieć Wam jak było u mnie.

Poniosłam trzy straty, każda była na innym etapie ciąży, każdą żałobę znosiłam inaczej. I za każdym razem w innym sposób uczyłam się żyć na nowo. Od zawsze wiedziałam, że chce być mamą. Było to dla mnie oczywiste, że kiedyś zajdę w ciążę, donoszę bez problemów, mamy dużą rodzinę, ciąże są bez problemowe, nie było strat. Nie zdawałam sobie sprawy jak ciężka droga do macierzyństwa jest przede mną. Do czego zmierzam?

O stratach się nie mówi. Ja dopiero teraz gdy Tymon zmarł przepracowałam straty w głowie i już mi nie wstyd! To tak powszechny problem. Poznałam tu wiele cudownych aniołkowych mam, które marzą o dziecku, jednak nadal wiele kobiet wstydzi się powiedzieć PORONIŁAM, ZMARŁO MI DZIECKO. To nadal temat tabu. A nie powinien być. Gdybym po pierwszych dwóch stratach wiedziała ile Nas jest, wiedziała, że nie jestem sama i przede wszystkim jakaś kobieta, która też to przeszła powiedziała 'Rozumiem. Ja też byłam w tym miejscu’ byłoby mi łatwiej. A tak obwiniałam się bardzo, bo wokół ciągle media społecznościowe pokazują Nam piękne, bezproblemowe ciąże, cudowne macierzyństwo. To powodowało przytłoczenie i jeszcze większą nienawiść i bezradność. Każda strata wyrwała mi część serca, nienawiść do siebie zatruwała mój organizm, ale też i życie mojego męża. Wytrwał ze mną pomimo trudów. Idziemy dalej mimo to w jednym kierunku.

Śmierć dziecka nigdy nie będzie sprawiedliwa, ale wierze, że możemy wynieść ze wszystkiego co Nam się przydarza coś dobrego. Nie chcę by śmierć Tymusia i moich dwóch fasolek poszła na marne. Jeśli choć jednej kobiecie będzie lżej czytając posty, to ma to sens! Dziś, jestem silniejsza. Nie wstydzę się swoich strat. Jestem mamą czwórki dzieci.
Ze swojego doświadczenia wiem, że duszenie w sobie emocji to nic dobrego, zatruwa się siebie od środka. Sama tak robiłam po stracie drugiego Ktosia.

Teraz gdy zmarł Tymuś ból był tak silny, że nie potrafiłam tego dusić w sobie. Na początku próbowałam, efekt był taki, że pogrążałam się w żałobie co raz bardziej i bardziej. Zapominając o synu który żyje. Ja rozpaczałam, a Kamil dbał o Oliwiera za Nas oboje. Gdy próbowałam wrócić do codziennego życia i udawało mi się nawet kilka godzin nie uronić łez to czułam się winna. W końcu straciłam dziecko musze być w rozsypce. Jakby to, że zacznę funkcjonować 'normalnie’ było wyznacznikiem tego, że Go nie kocham, jakby miało znaczyć, że przestane za Nim tęsknić bądź o Nim zapomnę. Nie wiem co mną wtedy kierowało. Teraz wiem, że żałobę nosi się w sercu. Wspomnienia o Tymusiu będą boleć. ZAWSZE. Bez znaczenia ile czasu by minęło. Ja nie chce o nim zapomnieć. To wszystko się wydarzyło naprawdę, to nie jest sen. Mimo, że bardzo bym chciała obudzić się i poczuć jego kopniaki w brzuchu, ale nie da się tak. Zawsze będzie moim dzieckiem, zawsze będę mamą po stracie. Tego nie zmieni nic. Nikt mi nie odbierze wspomnień z czasów ciąży gdy byliśmy szczęśliwi w czwórkę

Teraz wiem, że to ode mnie zależy jak będzie wyglądać dalsze życie. Straciłam syna, ale czy to znaczy, że musze pogrążyć się w żałobie tak mocno, że zatracę rzeczywistość? Do tego zmierzałam. Do czarnej otchłani, z której droga powrotna jest niemalże niemożliwa. Mój mały Aniołek by tego nie chciał. Oliwier żyje i to o Niego muszę zadbać. Póki nie chce żyć dla siebie, to będę żyć dla Niego. I Kamila. A Ty mamo/tato po stracie co wybierzesz? Zawalczysz o życie czy się poddasz?

Ps. Właściwie tyczy się to każdego z Nas. Nie ważne co w życiu się dzieje, to od Nas zależy co z tym zrobimy. Złe doświadczenia uczą jeszcze więcej w jeszcze boleśniejszy sposób. Każdy z Nas upada, każdy czasem jest na dnie. Gdy będziesz na zakręcie życia pomyśl co dobrego możesz zrobić z tym co pod nogi rzuca Nam los podnieś się i… Walcz! Zanim rozpadniesz się na kawałki pomyśl, że ktoś właśnie przechodzi jeszcze większą życiową tragedie. Nigdy nie wiesz co dla Nas los szykuje. Gdy już myślisz, że Twój limit nieszczęść jest wyczerpany jak bomba spada na Ciebie kolejne nieszczęście. Tymon odszedł, gdy już byliśmy spokojni, gdy wierzyliśmy, że się uda, w najmniej nieoczekiwanym momencie. Spotkała Nas ogromna tragedia. To prawda, jednak w obliczu tego co się stało nie zatracam się w rozpaczy. Mimo, że ból w sercu rozrywa mnie na tysiąc kawałków, co dzień wylewam morze łez – walczę, każdego dnia. Na początku ciągle myślałam dlaczego spotkało to Nas? Dlaczego akurat Nasze dziecko odeszło? Czy jestem złą matką i nie byłby ze mną szczęśliwy? Czy mogliśmy coś zrobić by Tymuś był tu z Nami i co zrobiliśmy, że los nas każe..? Nigdy się nie dowiemy.

Z perspektywy czasu myślę, że każdy ma coś z góry pisane z jakiegoś powodu. I gdyby ktoś mi to powiedział jeszcze nie dawno 'że tak musiało być’ dostałby w twarz. Teraz wiem, że im więcej próbowałam zrozumieć, im więcej pytań kłębiło mi się w głowie to bardziej katowałam siebie. Myślę, że każde wydarzenie Nas kształtuje i nadaje drogę,  którą mamy podążać. Już po drugiej stracie chciałam pisać bloga by pomóc innym kobietą, jednak sama nie miałam w sobie odwagi. Teraz dostaje mnóstwo wiadomości, słyszałam bardzo dużo historii rodzin po stracie i wiecie co? Poznałam kobietę która straciła troje dzieci w wypadku samochodowym, poznałam kobietę która straciła synka a półtora roku później pochowała również męża. Przypadków jest wiele. Utwierdza mnie to w przekonaniu by nigdy się nie porównywać. Po śmierci Tymusia myślałam, że już nic gorszego mnie nie spotka, ale skąd mogę mieć pewność? Przecież mam tak wiele co mogę stracić… męża, syna, rodzinę. A te kobiety, które wymieniłam straciły jeszcze więcej jak ja. To dopiero siłaczki! Każdą z Was podziwiam i mocno trzymam kciuki by jeszcze w Waszym życiu pojawiła się tęcza.

Chcesz rady? Ciesz się z małych rzeczy. To one nadają życiu sens. Mając w życiu wszystko nie będziesz szczęśliwy, jeśli nie docenisz tego co masz. Mając zdrowie, rodzinę, dach nad głową jesteś cholernym szczęściarzem.

Pamiętaj, zawsze może być gorzej. Gdy już upadniesz i nie masz siły wstać zacznij się czołgać, by potem się rozpędzić i biec.

Autor: Gosia