Koło życia- stracić życie by wygrać życie – historia o stracie

Wiele lat starań o ciążę, po 6 latach się udaje. Ciążę znoszę raz lepiej raz gorzej, niby typowe dolegliwości ciążowe, ale dają mocno w kość. Poza pierwszym USG wszystkie kolejne to dodatkowa porcja stresu – zawsze coś było nie tak, zawsze kończyło się poszerzoną diagnostyką. W końcu w marcu 2020 w pierwszych dniach lockdownu przychodzi na świat nasze pierwsze dziecko.

Koło życia- stracić życie by wygrać życie - historia o poronieniu

Spokojnym macierzyństwem cieszyć się zbytnio nie możemy – z czasem okazuje się, że synek jest skrajnym alergikiem. W wieku 3,5 miesiąca zalicza pierwszy wstrząs anafilaktyczny. Udaje się go uratować.

Po czasie spędzonym w szpitalu, późniejszych badaniach i wizytach specjalistycznych pada diagnoza oprócz alergii – prawdopodobne niedotlenienie okołoporodowe, dyskretne zmiany w mózgu, problemy napięciowe. Wpadamy w wir rehabilitacji i specjalnych diet szukając dalej alergenów.

Tak mijają nam tygodnie, świętujemy pierwsze urodziny synka. Z tej okazji wybieramy się na wieś do mini zoo. Tam też w końcu odświętnie, mąż dla siebie zaopatruje się w wiejskie jajka. Wracamy do domu, następnego dnia rano po raz pierwszy od nieszczęsnego wstrząsu, pojawia się coś przygotowane z jajek, skorupki do kosza. Mimo niedzieli mąż musiał rano pojechać w trasę około 150 km i zaraz wracać.

Ja z roczniakiem zostałam w domu, szykujemy obiad. Maluch ciekawski świata postanawia zajrzeć do kosza i dotyka rączka nieszczęsnej skorupki jajka. Już wiem, co to znaczy, stres, podać szybko leki, telefon do męża gdzie jest – na szczęście praktycznie już pod domem, wybiegamy i jedziemy do szpitala. Znowu wszystko ostatecznie dobrze się kończy, choć po drugim wstrząsie synek wraca do siebie przez następny tydzień.

Lada dzień nadchodzi Wielkanoc 2021, jedziemy do babci. Niestety nasz maluch jest też alergikiem na psa i jego rozchwiany układ immunologiczny bardzo źle znosi obecność psa u babci – w nocy podejmujemy decyzję o powrocie do domu. Święta spędzamy sami przy pustym stole.

Ja z tego wszystkiego, wreszcie dopiero zauważam, że coś mi się okres spóźnia. Zrzucam wszystko na karb stresu o zdrowie i życie dziecka. Mijają kolejnych kilka dni i robię test – dwie kreski. Niemożliwe. Przecież po pierwsze: tyle lat starań, a tu nagle ot tak samo z siebie się udało? Robię badania krwi – jak nic jestem w ciąży. Na razie wiem tylko ja i mąż, nikomu więcej nie mówimy.

W natłoku obowiązków zapominam zrobić po 48h drugie badanie bety. Odkładam całą akcje na następny tydzień, po drodze weekend, spotykamy się ze znajomymi i tam tylko im mówimy, że wygląda na to iż jestem w ciąży. W czwartek i sobotę robię betę. Coś dziwnie przyrasta, szukam kalkulatorów bety i jak nic coś jest nie tak, uwzględniając nawet wynik sprzed tygodnia.

Piszę do swojej doktor, do której wizytę mam dopiero umówiona na za 10 dni, odpisuje ze mam w poniedziałek wykonać kolejną betę i natychmiast się z nią skontaktować. Robię jak każe, beta rzeczywiście znowu jakoś bardzo słabo przyrosła. Doktor oddzwania i każe natychmiast stawić mi się na IP oddziału, jej samej nie będzie, bo jest na kwarantannie, ale wszystko przekażę swojej koleżance która ma dyżur.

I tak zupełnie nieświadoma niczego co to może być, wybieram się z rodzinką do szpitala, zaraz obok jest duży plac zabaw i park więc mąż i synek korzystają z ładnej pogody, a ja oczekuje na IP. Pierwsze badanie bardzo szybko – rzeczywiście dyżurująca Pani Doktor była już o wszystkim poinformowana, badanie USG – ciąża ekstra (pozamaciczna). Musi drugi lekarz potwierdzić jej diagnozę, takie procedury. Drugi lekarz stwierdza, że skoro nic mnie nie boli to po prostu obumarła PUL.

Z racji, że nadal karmię piersią  synka nie mogą podać leków na wywołanie poronienia, dostaje skierowanie na oddział. Na drugi dzień zaplanowane łyżeczkowanie o którym dowiaduje się dopiero następnego dnia. Nie dają gwarancji że pomoże, trzeba liczyć się z tym, że jeśli to ciąża pozamaciczna to mimo wszystko może nie chcieć się poronić po łyżeczkowaniu prawidłowo i trzeba będzie usuwać jajowód.

Na zabieg mam wrażenie, że czekam całą wieczność, dopiero po 16 ląduje jakoś na fotelu. Narkoza jak drzemka, budzę się, boli jak przy okresie. I czekam, czy to wystarczy czy nie. W domu dramat – synek zawsze z mamą 24h na dobę, tata ma pracę taką, że wyjeżdża na około 4 miesięczne kontrakty zagraniczne i mówiąc wprost sam boi się zostać z synkiem, bo nie ogarnia wszystkich jego leków, ćwiczeń, rehabilitacji, diet itd. a przede wszystkim nie ma cycusia do karmienia.

Babcia wymyśla, że mam nie dzwonić do męża, bo tylko będę dziecku przypominać, że mnie nie ma a tak to go jakoś może zabawią i dadzą radę. Czuję się podle sama. Właśnie doświadczam lub doświadczyłam straty i nawet nie ma się do kogo odezwać. Jestem ja i 4 ściany.

Na drugi dzień młoda Doktor przychodzi, beta z krwi nieznacznie spadła, więc powinien sam zabieg wystarczyć, że po zabiegu wszystko ok i mogę iść do domu. Wie, że mam roczniaka cyckoholika, więc wypis do domu dostaje wcześnie rano, przed oficjalnymi godzinami wypisów. Wracam do domu. Teściowa jakby nic, że sobie następne urodzę. A ja nie wiem jak się nazywam, nie mam na nic siły ani ochoty, mam tylko chęć płakać.

Mąż zdaje mi relacje z opieki nad dzieckiem.  Jaki to wyczyn był dla niego itd. a mnie to jeszcze bardziej tylko dobija, że kiedy go nie ma jestem 24h na dobę sama, bez jakiekolwiek pomocy teściowej a tu od razu wprowadza się na chatę i we dwoje zdają mi relacje jak to ciężko im było… jak to spać po nocy nie mogli, bo mały płakał za mamą, a ja w szpitalu. Nawet nie miałam siły tłumaczyć im cokolwiek, nie chciało mi się odzywać do nikogo.

Patrzyłam na synka i w głębi płakałam, że właśnie takiego wesołego słodkiego szkraba straciłam. Dwa dni po wypisie dostałam silnego krwotoku. Właściwe poronienie odbyło się w domu. Psychicznie czułam się jak kupa, fizycznie przy tym poronieniu nie miałam siły nawet usiąść a nad głową słyszałam, że synek nie wytrzyma znowu tego, że pojadę do szpitala…

I tak zostałam w domu, zgodnie z zaleceniami wypisowymi po tygodniu zrobiłam kontrolnie betę- spadla drastycznie. Już miałam z każdej strony namacalny dowód, że już po wszystkim. 3 tygodnie po zabiegu dostałam telefon ze szpitala, że mam się zgłosić po odbiór wyników histopatologicznych. Wszystko wskazało, że była to ciąża pozamaciczna.

Na dodatek wyszły zmiany HSIL. Było to dość dziwne, bo ledwo co właśnie na początku kwietnia przyszły mi wyniki cytologii, że wszystko jest ok. Na wizycie kontrolnej rozmawiam ze swoją Doktor- sama mocno zdziwiona takimi wynikami, stwierdziła że być może jakiś błąd, ale owszem należy raz jeszcze zrobić biopsje i mieć sprawę z głowy.

Wykonuje dodatkowe badania – niestety histopatologia pierwsza się nie myliła. Kolejna biopsja potwierdza zmiany nowotworowe bez znamion zezłośliwienia. Moja doktor-kobieta około 40- po raz pierwszy spotkała się z taką sytuacją, aby na koniec lutego pobierana cytologie wskazywała wszystko ok, a 2 miesiące później już stan nowotworowy. Inna doktor robiącą zabieg konizacji szyjki i specjalizująca się w onkologii ginekologicznej powiedziała, że miała raptem kilka przypadków w życiu takich jak ja. Jasno dała znać, że gdybym nawet jak zwykle za rok zrobiła badanie to byłoby już za późno…

Także fortuna życia zatoczyła u nas koło. Dziś nadal mi ciężko i mimo że ciąża ta nie miała szans na urodzenie dziecka I mimo że uratowała moje życie i tak rozmyślam nad stratą i często płacze. Niby tylko 8 tydzień ciąży a jednak boli. 27.04.2021.

Autor: Ania

 

Jak tu żyć, gdy Twoje serduszko przestało bić… – historia o stracie

Już ponad miesiąc jak nie ma Ciebie, a ja wciąż mam wrażenie jakby to było wczoraj…

Ciągły ból…
Tęsknota…
Bezsilność…

wasza historia

Pamiętam, gdy zobaczyłam dwie upragnione kreski ,tak bardzo się cieszyliśmy z Mężem.
Niestety kilka dni później pojawiło się plamienie.

Udałam się na pierwszą wizytę w 7 tygodniu, wtedy po raz pierwszy Ciebie zobaczyłam i Twoje bijące serduszko, uspokoiłam się.

Niestety plamienie nie ustało i na kolejnym spotkaniu z Tobą (USG) okazało się, że Twoje serduszko przestało bić, a nasze rozbiły się na milion kawałków…

Do dziś nie możemy pogodzić się ze stratą Ciebie Aniołku.
Cały czas za Tobą tęsknimy i nie ma dnia by o Tobie nie myśleć.

„Niewiele czasu było nam dane, zaledwie kilka tygodni ale zdążyliśmy Cię pokochać na całe życie.”

KOCHAMY CIĘ ANIOŁKU!   

Autor: Tęsknota

Stracona szansa na szczęście – historia o stracie

Odkąd straciłam swoje pierwsze dziecko minął prawie miesiąc. Wiadomość o ciąży była dla mnie niespodzianką. Na początku budziła we mnie przerażenie, strach oraz obawy. Na pierwszym USG nie było jeszcze serduszka, na kolejnym serce już biło, jednak oprócz jednego zarodka, ukazał się drugi znacznie mniejszy. Rozpoczął się dwutygodniowy maraton wizyt u ginekologa.

wasza historia

Z każdą kolejną wizytą denerwowałam się coraz bardziej. Okazało się, że drugi zarodek przestał się rozwijać prawidłowo. Dowiedziałam się, że moja ciąża to ciąża z zespołem TRAP – zdrowy pierwszy zarodek pracował za dwoje, jego serduszko pompowało krew zarówno dla tego nierozwijającego się bezsercowca jak i również dla siebie. Na kolejnej wizycie zostałam poinformowana o wszystkich możliwych komplikacjach. Lekarz uprzedził mnie, że jest to ciąża wysokiego ryzyka, jednak istniała szansa, że urodzę zdrowe dziecko.

Na początku nie potrafiłam cieszyć się tą ciążą. Pierwszy trymestr był dla mnie bardzo trudny, nudności, wymioty i osłabienie towarzyszyły mi od samego początku. Momentami miałam tego dość, jednak czując bicie serduszka i widząc rosnący brzuch wierzyłam, że warto przez to przejść, miałam dla kogo walczyć. Na USG prenatalnym widziałam zdrowe dziecko, malucha, który poruszał rączkami i nóżkami. Serduszko było zdrowe i silne, słyszałam jak biło.

W tym momencie, rozpoczynałam drugi trymestr. Dolegliwości z poprzednich tygodni ustąpiły a ja na nowo odzyskałam siły. Zaczęłam przybierać na wadze, więc kupiłam trochę ciążowych ubrań. Oglądałam meble do pokoju dziecięcego, rozglądałam się za wózkiem, podziwiałam dziecięce ubranka i już nie mogłam się doczekać aż zacznę kompletować wyprawkę dla mojego malucha.

Jednak radość szybko zamieniła się w ogromny smutek i niedowierzanie. Kolejne USG w 16 tygodniu pozbyło mnie wszelkich nadziei na szczęśliwe zostanie mamą. Lekarz nic nie musiał mówić, widziałam jak moje maleństwo leżało w innej pozycji niż zwykle, nie poruszało się, nie widziałam bijącego serduszka. Niestety dziecko nie żyje. Nie widzę akcji serca – usłyszałam, a ja nie mogłam pojąć dlaczego i kiedy to się stało. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie poczułam, że coś takiego się wydarzyło. Jeszcze rano cieszyłam się, że idę na USG.

Chciałam poznać płeć dziecka, a zamiast tego dostałam skierowanie do szpitala na wywołanie poronienia. Płakałam przez całą drogę powrotną do domu. Zadzwoniłam do mojego partnera, łamiącym się głosem powiedziałam co się stało. Płakaliśmy i cierpieliśmy razem. Dwa dni później pojechałam do szpitala. I tam przeżyłam swoje piekło. Dostałam leki, po kilku godzinach poczułam okropne skurcze, odeszły mi wody i zaczęłam krwawić. Dostałam pojemnik, lekarz poinformował mnie, że mam zbierać do niego coś większego co ze mnie wypadnie. Kilka chwil później widziałam moje dziecko po raz pierwszy i ostatni. Trzymałam je na ręce, miało malutką główkę, rączki, paluszki, nóżki. Płakałam. Chciałam żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło.

Następnego dnia wykonano mi zabieg, a wieczorem wypisałam się do domu. Już więcej nie płakałam. Nie chciałam o tym z nikim rozmawiać. Zablokowałam w sobie wszystkie emocje. Stworzyłam mur, odcięłam się od tego wszystkiego.
Wróciłam do pracy, staram się normalnie funkcjonować. Żyć dalej. Czasami mam wrażenie, że to nie dotyczyło mnie, działo się poza mną. Jednak kiedy dociera do mnie, że nie ma ze mną mojego dziecka płaczę, nie potrafię kontrolować emocji. Z partnerem nie rozmawiamy na ten temat. Przeżywam to wszystko w samotności. Nikt z rodziny nie porusza ze mną tego tematu. Mam wrażenie, że wszyscy oprócz mnie zapomnieli o tym co się działo w ostatnich tygodniach, a ja nie potrafię sobie z tym poradzić. Chciałabym porozmawiać o tym wszystkim. Jednak nie wiem czy mam w sobie wystarczająco dużo siły, żeby zacząć ten temat.

Najgorsze w tej całej sytuacji były słowa lekarzy, pielęgniarek: „Jesteś młoda. Nie poddawaj się, próbuj dalej. Będziesz miała dziecko”. Ale ja nie wiem czy chce znowu być w ciąży, boję się, że znowu będę przechodzić przez to wszystko.

Tak strasznie za Tobą tęsknię Aniołku.

Autor: Karolina

 

Dziś mija rok – wzruszająca historia o poronieniu

Dziś mija rok. Nie sądziłam, że wytrwam tak długo. Pamiętam jakby to było wczoraj, wieczorem przed USG miałam złe przeczucie. Płakałam w samochodzie i pytałam męża co z nami będzie jeśli okaże się, że poroniłam. Próbował mnie uspokoić, ale widziałam, że też się martwi.

wasza historia

Byłam w 6 tygodniu gdy zaczęłam plamić. Pojechaliśmy do szpitala, ale przez covid mąż nie mógł wejść ze mną. Siedziałam pół nocy w poczekalni, żeby zobaczyć się z położną. W Anglii w ciąży praktycznie  nie widzisz  lekarza. Zrobili mi badanie krwi i moczu, dostałam skierowanie na USG na poniedziałek, położna uspokoiła mnie, że w pierwszych tygodniach plamienia mogą być czymś zupełnie normalnym i jeśli nie zacznę krwawić bardziej mam czekać na USG.

W poniedziałek miałam wejść w 7 tydzień i miało być im łatwiej sprawdzić na USG, czy wszystko jest dobrze. Nie byłam spokojna, nadal martwiłam się co z dzieckiem, ale rano zadzwoniłam do swojego ginekologa z Polski, przepisał mi leki na podtrzymanie ciąży. Zaczęłam brać leki jeszcze tego samego dnia wieczorem, choć ich zdobycie nie było takie proste. To mnie trochę uspokoiło, wiedziałam że biorę lekarstwa, lekarz potwierdził że plamienia mogą się zdarzać i wcale nie muszą oznaczać najgorszego. Mimo wszystko te parę dni było ciężkie, cały czas starałam się myśleć pozytywnie, ale gdzieś w głębi serca czułam, że dzieje się coś złego.

W niedzielę mąż zabrał mnie na wycieczkę nad morze. Chciał żebym się rozluźniła i spędziła miło dzień. Pamiętam jak spacerowaliśmy po plaży i rozmawialiśmy jak bardzo cieszymy się z tej ciąży. Staraliśmy się 2 lata, robiliśmy szereg badań, mąż rzucił palenie, nie było łatwo. Każdy kolejny miesiąc kończył się jedną kreską i wylanymi łzami. Aż do 6 kwietnia, okres spóźniał mi się już tydzień, ale nawet tego nie zauważyłam po tak długim czasie, chyba traciłam już nadzieję, że to może oznaczać ciążę.

Tego dnia rano mąż miał kolejne badanie nasienia. Po powrocie do domu wzięłam się za sprzątanie łazienki i w szafce znalazłam ostatni test ciążowy. Wtedy uświadomiłam sobie, że faktycznie spóźnia mi się okres. Nie miałam nadziei, że będzie pozytywny. Tym większe było moje zaskoczenie, kiedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam 2 wyraźne grube kreski. Płakałam z radości. Nie mogłam uwierzyć, że w końcu się udało. Kiedy wracaliśmy z nad morza miałam coraz gorsze przeczucia. Płakałam w samochodzie, że coś jest źle, że czuję że nie będzie mi dane urodzić tego dziecka. Mąż próbował mnie uspokoić, ale nie mogłam zasnąć tej nocy, wyobrażałam sobie różne scenariusze, co powie położna na badaniu, czy pozwolą mężowi iść ze mną.

Rano o 10 stawiliśmy się w szpitalu, pielęgniarka powiedziała, że niestety muszę wejść sama na oddział, ale będę mogła zawołać męża na samo badanie USG. Siedząc w poczekalni, czekając na rozmowę z położną usłyszałam przerażający krzyk. To nie był płacz, tylko wycie, jakaś kobieta wyła po stracie dziecka. Ten płacz zostanie w mojej głowie na zawsze. Wtedy dotarło do mnie, że naprawdę te 2 kreski nie dają pewności, że będzie dobrze. Po chwili przyszła położna zebrała wywiad i pozwoliła mi iść po męża. Kiedy zaczęła robić USG, bardzo długo i wyraźnie próbowałam wyczytać coś z jej oczu. Nie widziałam twarzy przez maskę. Ale te oczy mówiły więcej niż chciała powiedzieć. Odłożyła głowice USG, spojrzała na mnie i powiedziała, że bardzo jej przykro, ale jestem w trakcie poronienia samoistnego, płód został już usunięty widzi tylko pęcherzyk i aktywne krwawienie.

Nie słuchałam dalej. Teraz to ja byłam tą która wyła z bólu. Nie mogłam przestać pytać dlaczego? Czemu ja? Czemu my? Co zrobiłam źle? Serce pękło mi na milion kawałków i teraz wiem, że nigdy nie będzie już całością. Czekałam na kolejne badanie krwi, aby mogli ustalić jak zmienia się poziom beta hcg. Nie potrafiłam spojrzeć mężowi w oczy. Czułam jakbym go zawiodła. Że to moja wina. Chociaż nigdy nie powiedział, że tak myśli nie mogłam pozbyć się tego uczucia, chyba do końca nadal się go nie pozbyłam? Nie pamiętam jak wracaliśmy do domu, ale pamiętam jaka leciała piosenka w radiu, do dziś nie mogę jej słuchać bez załzawionych oczu. Jak wróciliśmy pierwsze co zrobiłam to wyrzuciłam jedyne  body jakie kupiłam dla naszego dzidziusia. Mąż pytał czemu to robię, a ja nie chciałam mieć nic co będzie przypominać mi o tym co się wydarzyło.

Mąż nie mógł zostać ze mną w domu, musiał iść do pracy na noc i do dziś zastanawiam się jak udało mi się przeżyć tamtą noc samej? Skąd miałam siłę?  Leżałam w łóżku i wyłam, wyzywałam Boga, siebie, wszystkich w koło. Wyciągałam te body z kosza i w końcu zasnęłam tuląc je do siebie. Kolejne dni były tylko gorsze, byłam załamana. Nie chciałam jednak iść na zwolnienie lekarskie, bałam się być sama w domu, więc już na następny dzień pomimo sprzeciwu męża poszłam na noc do pracy. Po 2 dniach zaczęłam bardzo krwawić i mieć skurcze. Nie sądziłam, że ból fizyczny będzie taki straszny, ale to ten psychiczny był milion razy gorszy.

Miałam wrażenie, że mąż nie rozumie co przeżywam. Umniejszałam jego ból, widziałam tylko swój. Odczekaliśmy miesiąc czasu i po pierwszej miesiączce postanowiliśmy próbować znowu. Lekarze byli zdania, że skoro poroniłam samoistne to nie powinniśmy tracić czasu. Nie sądziłam, że szybko się uda. Jednak tym razem zaskoczyłam się, bo już w sierpniu znowu zobaczyłam dwie kreski. Tym razem nie czekałam ani sekundy, żeby powiedzieć mężowi. Zawołałam go do łazienki i pytałam czy też widzi tą bladą kreskę. Ale tak widział ją! Trzęsły mi się ręce, ale nie z radości, ze strachu. Następnego dnia zrobiłam kolejny test, kreska była bardziej widoczna. W ciągu tygodnia zrobiłam ich jeszcze kilkanaście tak dla pewności.

Tym razem szybko zostałam umówiona na wizytę u położnej i skierowana na USG wczesnej ciąży. Na wizycie u położnej z wyliczeń data porodu została określoną na 7 kwietnia. Dzień urodzin mojego chrześniaka, niecały rok od pierwszego poronienia. Bałam się bardzo, ale pocieszałam się, że nie może nas spotkać taka tragedia drugi raz. Sądziłam, że to się nie zdarza więcej niż raz. Że ten raz to był pech, przypadek, błąd, ale drugi raz nie może nas to spotkać. Teraz wiem jaka byłam naiwna. Mąż nie mógł iść że mną na USG, więc poprosiłam siostrę. Pojechałyśmy razem. Ten same szpital, ta sama sala, te same zasady. I znowu to cholerne uczucie, że coś jest źle. Chociaż tym razem brałam leki na podtrzymanie ciąży od samego początku, nie było plamień i czułam się stosunkowo dobrze. Ale w momencie jak weszłam na oddział, ten dziwny lęk znów się odezwał.

Badanie USG, znowu cisza, znowu próbuje wyczytać z oczu co zaraz usłyszę. Tym razem słyszę „bardzo mi przykro ale nie mogę znaleźć żadnych oznak ciąży”. Ale jak to przecież test był pozytywny, potwierdzony na wizycie u położnej, wszystkie ciążowe objawy. Podejrzewali ciążę pozamaciczną. Znowu badania krwi, następnie po dwóch dniach potwierdzające czy poziom hormonów spada czy jednak się utrzymuje. Później okazało się, że doszło do poronienia jeszcze zanim zarodek zdążył się zagnieździć w macicy- ładnie nazwali to ciążą biochemiczną. Najprawdopodobniej poroniłabym samoistne, ale ze względu na leki które brałam nie dostałam krwawienia. I znowu ta przejmująca pustka, tylko tym razem nie potrafiłam znaleźć żadnego wytłumaczenia.

Gdyby nie to, że nie zostałam sama pewnie nie pisałabym już tego. Moim marzeniem było zasnąć i już się nie obudzić. Poszłam na zwolnienie lekarskie, dostałam leki na uspokojenie. I tylko dzięki proszkom byłam w stanie wstać rano i jakoś funkcjonować. Po 2 tygodniach pojechaliśmy na urlop do Polski, zrobiliśmy szczegółowe badanie, ponieważ w Anglii odmówili ich wykonania. Kazali nam czekać na 3 poronienie, aby móc postawić diagnozę poronień nawracających. Nie mogłam uwierzyć, że chcą żebym jeszcze raz przez to przechodziła zanim coś zrobią?!

Prywatnie wykonaliśmy badania, wydaliśmy większość oszczędności i okazało się, że cierpię na zespół antyfosfolipidowy, który nieleczony prowadzi do poronień w 80% ciąż! Wyniki męża były coraz gorsze, więc wiedzieliśmy już, że nie ma pewności czy kolejny raz uda się zajść w ciąże naturalnie. Lekarze sugerują invitro, ale to też nie daje pewności. A ja jestem już tak zmęczona, że nie wiem co robić. Dziś minął rok od pierwszej straty, przetrwałam dwa poronienia, dwie daty porodu i nadal każdego dnia zastanawiam się skąd brać siłę na więcej. Każdej nocy gdy jestem sama wyciągam te pamiętne body z szafy płaczę i zasypiam wtulona w ciuszek, który miał być tym pierwszym. Nie mogę przestać myśleć jakie mogły być moje dzieci? Jak byłoby być mamą?

W rodzinie każdy unika tego tematu, nie wiedzą jak ze mną rozmawiać, a ja bardzo tego potrzebuje, chciałabym wiedzieć, że też pamiętają. Że chociaż do strat doszło w początkowym etapie ciąży, to mam prawo cierpieć, mam prawo myśleć o tym co nas spotkało. Najgorzej, że mój mąż również nie chce ze mną o tym rozmawiać, kiedy przyłapuje mnie na płaczu, mówi tylko żebym się uspokoiła i nie płakała. Nie rozumie, że właśnie tego potrzebuje, że chciałabym żeby był blisko, przytulał mnie i był dla mnie wsparciem.

Może oczekuje zbyt wiele. Coraz częściej myślę, że nasze małżeństwo nie przetrwa tej próby, jednocześnie wiedząc, że nie dam rady żyć bez niego. Wiem, że kobieta która byłam przed zmaganiami z niepłodnością i poronieniami już nie wróci. A ja coraz bardziej za nią tęsknię, za tym jaka byłam. I nie ma dnia, żebym nie zastanawiała się jak wyglądałoby moje życie gdyby do tego nie doszło. Chociaż nie jestem zbyt wierzącą osobą, mam nadzieję i chce wierzyć , że moje aniołki są szczęśliwe, gdzieś tam na górze. Pociesza mnie fakt, że jeśli istnieje jakieś życie po życiu to moja ukochana babcia zajmuje się teraz moimi dzieci za mnie w niebie.

Autor: Ula

„Już się pożegnałam” – wzruszająca historia o stracie

Cześć, nazywam się Asia i również chciałabym się podzielić moja historią, teraz tym bardziej gdy zbliża się rocznica śmierci.

wasza historia

Na przełomie 2016/2017 podjęliśmy z mężem decyzje o staraniach o drugie dziecko. Poszło wręcz migiem, mimo planów nie spodziewaliśmy się, tak szybko zajścia, ale bardzo cieszyliśmy. Miałam konkretne badania, dużo badań, ponieważ pierwsza córka urodziła się z wadą wrodzoną nerki i była z ciąży zagrożonej. Więc można powiedzieć przebadano wtedy już nas, od stóp do głów.

Na jednej z wizyt lekarz zasugerował wykonanie testu pappa oraz USG 1 trymestru.
Byłam pewna, że będzie wszystko dobrze, dlaczego tym razem miałabym przechodzić przez stres i nerwy? Na pewno będzie dobrze, myślałam. Niestety test wyszedł bardzo źle, USG również. Przypisano możliwość szeregu ciężkich chorób genetycznych i padło słowo „amniopunkcja”. Na tamtą chwile nie było nas stać na inną metodę badań, która była płatna i przerastała nasze możliwości finansowe. Zdecydowałam się na amnio.

To była końcówka marca 2017.
Poszłam na wizytę wraz z mężem i córeczką, czekali przed gabinetem.
Lekarz, który robił badanie próbował żartować, ale jakoś mu nie szło, przyłożył USG, sprawdził położenie dziecka i pobrał płyn mówiąc „spokojnie, robię to pierwszy raz”
Nie uspokoiło mnie to, chociaż wiem, że miał doświadczenie.

Po wyjściu z gabinetu musiałam czekać 15min, żeby móc pójść do domu. Już wtedy poczułam, że jest coś ze mną nie tak. Zalał mnie zimny pot, było mi bardzo niedobrze, kręciło mi się w głowie. Mimo wszystko – po jakichś 30min puścili mnie do domu z zaleceniem odpoczynku.

Leżałam kilka dni, wstając tylko do toalety. Na wyniki musieliśmy czekać 2-3tygodnie. To był na tamtą chwilę niewyobrażalnie długi okres czasu, czas w nerwach, strachu niepokoju. Żeby zająć myśli zaczęłam zamawiać różne rzeczy dla dziecka, ubranka, zabawki, rozglądałam się za wózkiem.

Dni mijały, a ja czułam się źle. Nie mogłam się podnieść, usiąść, bardzo bolał mnie brzuch. Pewnego wieczoru położyłam się spać jak zwykle, rano wstając obudziło mnie uczucie jakbym wylała na siebie wodę, wstałam… łóżko było całe zalane, wszędzie była krew.

Szybko pojechałam do przychodni, w której prowadziłam ciąże, lekarz wykonał USG powiedział „dziecko żyje!” Nie denerwuj się dziecko żyje!. Jak miałam się nie denerwować? Przecież wiedziałam, że coś się stało. Dał skierowanie do szpitala z kodem „możliwe poronienie” No i pojechałam.

Na izbie przyjęć nie czekałam bardzo długo.
Lekarz mnie przyjął, zrobił kolejne USG i żując gumę oznajmił „Łee, 2-3godziny i poronisz”
Co? Jak to poronię? Przecież dziecko żyje!
Okazało się, że odeszły mi wody.
Dziecko miało bardzo mała szanse na przeżycie – chociaż nie niemożliwą. Byłam chwile przed 5miesiącem, teoretycznie leżąc, może mogłoby się udać.

W szpitalu spędziłam tydzień – Edytka (bo tak ją nazwaliśmy) żyła! Walczyła, mimo braku wód. Żyła i walczyła. Cały pobyt w szpitalu wspominam strasznie, były to akurat Święta Wielkanocne, mąż przyjechał z córką, spędziliśmy ten dzień razem, później zaczęło się piekło. Lekarze dawali mi bardzo silne leki, po których nie widziałam jak się nazywam, gdzie jestem.

Któregoś dnia udało mi się zadzwonić do męża i powiedzieć „zabierz mnie stąd”, przyjechał, zabrał mnie na żądanie i pojechaliśmy do domu. Pytając lekarzy co mi dawali, stwierdzili, że bali się, bo mogę sobie zrobić krzywdę. Fakt przeżywałam bardzo to co się dzieje, ale kto by nie przeżywał?
Później był istny rollercoaster, jeździłam do przychodni, do szpitali na USG – raz słyszałam „dziecko żyje” raz mówiono, że już zmarła.

W końcu pojechałam do innego miasta do szpitala, który miał dobre opinie w temacie strat ciąż. Tam spędziłam kolejny tydzień, zebrała się komisja, powiedzieli mi, że dziecko nie ma szans, przestała rosnąć, przestała się ruszać.
W końcu doszło do infekcji wewnątrzmacicznej i lekarz powiedział wprost „nic nie możemy zrobić,  jej serce ciągle bije, walczymy tylko o Ciebie”

W nocy z 22/23.04 zaczęły się skurcze.
Wiedziałam co i jak w końcu wcześniej rodziłam. Wezwałam pielęgniarkę ale nie było lekarza wiec dała mi tylko środki na uspokojenie i powiedziała „jeśli poczujesz tak jakbyś chciała się załatwić, nie patrz pod kołdrę” i mnie zostawiła.
To była długa noc, patrzyłam w niebo i żegnałam się z moim dzieckiem. Głaskałam brzuch, opowiadałam jej o naszych planach, pytałam czemu się nie spełnią?
Zasnęłam.

Rano na obchodzie zgłosiłam lekarzowi wieczorne skurcze, zabrali mnie na USG.
Jej serduszko już nie biło. Moja dzielna dziewczynka przestała walczyć.
Pożegnaj się. Już się pożegnałam powiedziałam.
Wtedy usłyszałam, że muszę urodzić.
Urodzić? Ale jak? Przecież nie mam nawet skurczy! To co mi wtedy zrobili… nie będę tego opisywać, lekarz po prostu na żywca zaczął ją ze mnie wyciągać.

Koniec końców z mojego krzyku i płaczu dostałam leki usypiające i obudziłam się już na sali po kilku godzinach, wiedziałam, że już jestem sama.
Obok mnie leżał miś od starszej córki. Pielęgniarka go położyła, bo wiedziała jak bardzo to dla mnie trudne.

Wstałam, poszłam do lekarza i zaczęłam mówić, żeby mi ją dali. Ja chce ją pochować.
Powiedział, że mi jej nie pokaże, ale nie ma problemu z pochowaniem. Mam wszystko załatwić. Do domu wróciłam po kilku dniach, potrzebne było kolejne łyżeczkowanie co wydłużyło cały pobyt.

Wyniki amniopunkcji dostałam, zdrowa dziewczynka.
Serce mi wtedy pękło.
Zdrowa?! Dziewczynka?! I dlaczego tak się stało? W „bezpiecznym” miesiącu? W ponad połowie trwania ciąży? Nikt mi jasno na to nie odpowiedział, chociaż niektórzy sugerowali ten nie szczęśliwy procent po amniopunkcji.

Poronienie – martwe urodzenie. Co to była dla mnie za różnica? Przy ogromie takiej tragedii! To był bardzo ciężki czas, załatwianie pogrzebu, wypisywanie dokumentów, pogrzeb. Przy załatwianiu dokumentów zeszło nam cały dzień.
Nie umiałam podpisać zgody na kremację, wychodziłam, wchodziłam z zakładu pogrzebowego kilkanaście razy. Nie umiałam wziąć długopisu do ręki, postawić podpisu, wyrazić zgody. Po prostu było to dla mnie za dużo.

Do urny dołożyłam uszytą przez koleżankę sukieneczkę, z żółtej włóczki i kapelusik oraz misia z mojego dzieciństwa. Ksiądz odmówił nam pogrzebu. Odbył się pochówek, bez udziału kościoła. Edytka została pochowana w innym mieście od naszego zamieszkania – w mogile zbiorowej dzieci nienarodzonych.

Nie wiedziałam jak wytłumaczyć to córce, miała wtedy 3 latka. Powiedziałam, że Edytka poszła do nieba, do babci i tam się będzie bawić.
Jej odpowiedz mnie zszokowała, powiedziała „dobrze mamusiu to ja będę kupowała Edytce fioletowe kwiatki” Teraz ma 8lat. Za każdym razem ma kwiatki dla siostry. Wspomina o niej, pyta, co roku w rocznice śmierci – wysyłamy na bulwarze balonik do nieba – dla Edytki, do zabawy.

Miałam myśli samobójcze, nie umiałam sobie z tym poradzić, byłam tylko po jednej krótkiej rozmowie z psychologiem w szpitalu, która stwierdziła „obniżony nastrój”.
Nie umiałam sobie poradzić z tym pakowaniem rzeczy, które miałam przygotowane, z tym mieszkaniem w którym to się stało, z niczym. W pracy mi nie szło, po co to wszystko? Przecież mąż sobie poradzi.

Wtedy myślałam, że może jakby to był chłopiec mniej by bolało? Miałam przeróżne myśli. Skończyło się na codziennych środkach na uspokojenie – nie poszłam do psychologa.
Stwierdziłam, że albo dam sobie radę sama albo wcale.
Dołączyłam do grup rodzin z podobnymi sytuacjami, stratami, czułam tam, że mogę otwarcie z kimś pogadać zobaczyć inny punkt widzenia.

23.04.2022 r mija 5lat od śmierci Edytki. Czy się z tym pogodziłam? Nie. Nigdy się z tym nie pogodzę, nigdy tego nie zrozumiem.

Teraz mam prawie 8letnią córkę i rocznego syna. Jest super, ale nigdy nie będzie dobrze.
Patrząc teraz na synka, wiem że moje wcześniejsze myślenie o płci nic by nie zmieniło, czy by się okazało, że to chłopiec…bolałoby tak samo.

Bardzo bolało mnie i nadal kłuje, gdy ktoś znając sytuacje, unika tematu. Albo przechodzi obojętnie. „Miałaś ciąże po drodze” słyszę. Nie to nie był przypadek. To jest moja córka. Moje dziecko. Brakowało mi tego na początku, tego, że nikt nie pytał, a jeśli pytał to na około – nie wiedząc jak się zachować. A ja chciałam tylko usłyszeć nie kolejne – będzie dobrze, jesteś młoda, będziesz miała dzieci, tak miało być. Chciałam żeby ktoś mi powiedział … Wiem, że to dla Ciebie ciężkie, opowiedz mi o tym co czujesz…popłacz, przejdź żałobę. Nie usłyszałam.

Mam w sercu dziurę, mimo męża, który jest wspaniałym człowiekiem, mimo dzieci, obowiązków, hobby.. Ta dziura zostanie ze mną już na zawsze. Tak jak Edytka. Moja mała dzielna dziewczynka.

Mam przygotowany lampionik, który zmieniam co jakiś czas, maskotkę. I w rocznice śmierci pojadę na cmentarz, usiądę na ławce obok i posiedzę tak z nią, porozmawiam, popłacze, pośmieje się.

To nasza chwila. Ciężka, bolesna. Ale pozwala pamiętać.

Autor: Asia