Jeszcze przed ciążą byłam świadoma ryzyka. Wiedziałam, jak duży procent ciąż kończy się poronieniem, jak często coś idzie nie tak, jak powinno. Przygotowywałam się do niej przez kilka miesięcy, robiąc badania, dbając o siebie, zmieniając tryb życia. Wiedziałam, że jeśli coś się stanie, to rozliczę się ze wszystkiego. Szukanie winy to zupełnie normalna reakcja i wiedziałam już wcześniej, że o wiele trudniej byłoby mi sobie poradzić, gdybym miała sobie coś do zarzucenia. Nie przed wszystkim jednak da się uchronić.
Dlatego od samego początku największa w życiu radość przeplatała się ze świadomością, że może być różnie. Lekarka od razu powiedziała, że do 12 tygodnia lepiej się nie chwalić i nie ogłaszać, że każdemu tak mówi. To jednak jedno z podejść, których nie jestem w stanie zrozumieć. Zbuntowałam się od razu, bo może właśnie gdyby o poronieniach mówiło się otwarcie, to ludzie mieliby świadomość, jak częsty jest to problem, ilu osób dotyka i jak należy z nimi rozmawiać. Ludzie kompletnie nie wiedzą, jak reagować, a to w dużej mierze pokłosie robienia tematu tabu z czegoś, co nie jest niczyją winą i nie powinno być ukrywane. Od razu powiedzieliśmy rodzinie i znajomym. Zresztą, gdybyśmy nie powiedzieli i stracili ciążę, to co wtedy – przez kilka tygodni mówić, że się nie ma ochoty wyjść?
Moja radość była więc cały czas z niepokojem w tle, ale mimo wszystko chyba zawsze tak jest, że wydaje się, że nas samych ominie najgorsze. Kiedy w Sylwestra poczułam silny ból brzucha, byłam pewna, że to już koniec. Trwał jednak niecałą minutę. Od razu umówiłam się na kontrolę, na której okazało się, że wszystko jest w porządku. To był moment największej ulgi, po którym nabrałam przekonania, że wszystko się uda, że przecież może być po prostu dobrze. To była niesamowicie wyczekana i upragniona ciąża, a ja miałam wrażenie, że mogę góry przenosić. Następne dwa tygodnie ciąży były najlepsze, najspokojniejsze. Potem okazało się, że przez większość tego czasu dziecko już nie żyło.
Krwawienie, ból, wizyta u randomowej lekarki, która miała najbliższy termin. Po słowach „Nie widzę bijącego serduszka” byłam w takim szoku, że nie pamiętam wszystkiego. Wiem, że zaczęła pocieszać mnie, mówiąc, że po poronieniu można szybko zajść w kolejną ciążę i szansa jest wysoka. Popatrzyłam na nią jak na chorą. Moje dziecko nie żyło. Nie jestem fabryką dzieci, której w pierwszej chwili zależy na zrobieniu kolejnego egzemplarza. Kiedy komuś umiera babcia, nikt nie pociesza go, mówiąc, że ma jeszcze drugą. Po utracie dziecka usłyszałam takie wywody wiele razy.
Wiem, że ludzie mają bardzo różne poglądy. Dla niektórych płód długo jest zlepkiem komórek, inni nie przywiązują się od razu.
Dla mnie od początku to było moje dziecko. Mówiłam do niego, myślałam o nim. Miało kończyny, mózg, narządy wewnętrzne. Matką nie staje się z dnia na dzień w dniu porodu albo pod koniec ciąży. To jest proces, dojrzewanie przez kilka miesięcy, które zaczyna się już od pierwszej chwili. Nie mam problemu z tym, że ktoś myśli inaczej, ale nieraz zastanawiałam się, co jest nie tak ze społeczeństwem, że nawet w takiej chwili nie potrafi powstrzymać się od wyrażania własnych opinii. Były nawet osoby, które wysuwały własne teorie na temat tego, co mogło być przyczyną – że może jakiś stres, że przepracowanie, że problemy z cukrem. Wiedziałam, że o każdą z tych rzeczy zadbałam i sama ginekolog nie widziała żadnych przeszkód do ciąży, ale nie wyobrażam sobie, co czują osoby, którym takie dywagacje zostaną w głowie.
Tymczasem przyczyną większości poronień są podobno losowe wady genetyczne, niezależne od rodziców. Usłyszeliśmy też przede wszystkim mnóstwo złotych rad – że nie powinniśmy robić badań, że trzeba się pozbierać, iść dalej, żebyśmy zapalili świeczkę, żebyśmy je pożegnali symbolicznie. Nikogo o te rady nie pytaliśmy i było to ostatnie, czego potrzebowaliśmy.
Niestety w dobrej wierze można powiedzieć bardzo wiele złego. Co zatem robić? Pytać. Jak można pomóc, czego dana para potrzebuje. Każdy inaczej przeżywa taki czas i ma inne oczekiwania. Milczenie, kiedy nie wie się, co powiedzieć, też nie jest złym rozwiązaniem. Po prostu być. Nie unikać tematu, nie udawać, że nic się nie wydarzyło. Pamiętać, że to nie kończy się po tygodniu czy dwóch, że powrót do normalności trwa, że wsparcie potrzebne jest cały czas. Przede wszystkim nie bać się pytać.
To był jednak dopiero początek rzeczy, które nie powinny były się wydarzyć. Wizyty w szpitalu, u lekarzy – niezrozumienie, komentarze („Czemu się pani tak spina?”), pytania nie na miejscu, np. dotyczące tego, że chcemy znać płeć („To inaczej pan pochowa dziewczynkę, a inaczej chłopca?”). O medycznej opiece również można by napisać osobną historię. O ile w innych sytuacjach wymagam od lekarzy głównie profesjonalizmu, to strata dziecka jest czymś tak ogromnym i delikatnym, że każde zdanie wtedy boli i zostaje. Trafiłam tylko na jedną lekarkę, która wykazała empatię. Kilka lat temu przeżyła dokładnie to samo i powiedziała najprostszą i zarazem najważniejszą rzecz – że to trzeba po prostu przeżyć. Nie przetrzymać, nie pozbierać się, nie przepracować. Przeżyć. Pozwolić sobie na żałobę tak jak po każdej innej stracie.
Według prawa można pochować dziecko niezależnie od tygodnia ciąży. Jeżeli rodzice nie chcą lub nie czują się na siłach, żeby to zrobić, obowiązek ten spada na szpital lub gminę. Opcje są tylko dwie i praktycznie nikt o nich nie wie. Mieliśmy to szczęście, że najpierw usłyszeliśmy o tym na kursie przedmałżeńskim, a już po stracie dziecka szok pomógł nam myśleć na tyle jasno, żebyśmy przeszukali wszystkie informacje prawne. Mało kto ma w takiej chwili siłę, żeby grzebać w papierach i doszukiwać się swoich praw, bo mało kto wie, że w ogóle je ma. Co więcej, personel medyczny również w większości o tym nie wie, mimo że prawo nie zmieniło się od kilkunastu lat. Kiedy pytałam o to lekarzy, patrzyli na mnie, jakbym z rozpaczy postradała zmysły i próbowali przekonać, że nie ma to sensu. A my chcieliśmy jedynie pochować własne dziecko, do czego zresztą mieliśmy zupełne prawo.
Nie wyobrażałam sobie oddać ciała, nieważne jak małego, żeby zostało pochowane w zbiorowym grobie przez obcych ludzi i dzwonić co chwilę do szpitala, żeby nie przegapić daty pogrzebu. Nie chcę nawet wyobrażać sobie cierpienia rodziców, którzy po fakcie dowiadują się, że mogli swojemu zmarłemu przed urodzeniem dziecku zorganizować normalny pogrzeb, ale nie mieli o tym pojęcia i zostało im to odebrane.
Jeżeli do poronienia doszło w momencie, kiedy nie była jeszcze znana płeć, można wysłać fragmenty kosmówki czy pępowiny do badania genetycznego, żeby ją poznać. Wynik przychodzi po kilku dniach i daje prawo do zarejestrowania dziecka w urzędzie stanu cywilnego, nadania imienia, a także otrzymania zasiłku pogrzebowego i skróconego urlopu macierzyńskiego. Nawet w przypadku poronienia w domu można zabezpieczyć tkanki w soli fizjologicznej i wysłać do badań na własną rękę. Cena badań genetycznych (zarówno przeprowadzonych samodzielnie, jak i za pośrednictwem szpitala) to 300-400 zł.
Jak najbardziej rozumiem, że można nie mieć siły tego zrobić i że nie jest to na nerwy każdego. Ale każdy powinien mieć wybór i wiedzieć, że go ma, i przeraża mnie, że w szpitalach niemal nikt o tym nie informuje. Nie każdy też będzie chciał i to również jest normalne. Sama w pierwszej chwili powiedziałam, że jeśli uda nam się zorganizować pogrzeb, to na niego nie pójdę. Z każdym dniem jednak coraz bardziej przekonywałam się do tej opcji. Spotkałam się też z opiniami, że to niepotrzebne zaognianie ran, szczególnie na wczesnym etapie. Ja uważam, że jeżeli nad takim bólem za szybko przejdzie się do normy, to on i tak potem uderzy z podwójną siłą albo zmieni się w wieloletnią traumę. Pogrzeb to naturalny element pożegnania, bardzo potrzebny.
Zamiast łóżeczka dla naszego syna wybieramy trumnę. Nadaliśmy mu imię już po jego śmierci. Taka kolej rzeczy jest wbrew naturze, ale zniosłam ją lepiej, niż kiedykolwiek potrafiłabym sobie to wyobrazić. Wiadomo, że to dopiero początek i czeka nas jeszcze wiele etapów przeżywania. Ważne, żeby sobie na to pozwolić i obserwować, żeby nie zamieniło się w traumę. Nie zdecydowałam się również na pójście do szpitala. Poroniłam w domu, z krwotokiem, skurczami porodowymi, strasznym bólem trwającym tydzień. Ginekolog pogratulowała mi później, że strasznie dużo przeszłam i że to decyzja dla największych „twardzielek”, bo w perspektywie czasu bezpieczniejsza od zabiegu łyżeczkowania, po którym doszłabym do siebie po trzech dniach, a tak tygodniami będę wracać do formy. Zaśmiałam się jedynie pod nosem na tę uwagę, bo prawda jest taka, że po prostu nie chciałam być z tym wszystkim sama.
Nie miałam nawet siły wstać z łóżka, a co dopiero spotykać na każdym kroku kobiety w ciąży. Potrzebowałam pomocy we wszystkim, a w szpitalu znów zawieszono odwiedziny. Dostrzeganie w tym heroizmu było dla mnie absurdalne.
Mąż przez tydzień nie odstępował mnie na krok, ogarniał cały dom, psa, formalności i przede wszystkim mnie, kiedy zwijałam się z bólu. Przez tydzień ani razu nie zrobiłam sobie sama śniadania ani herbaty, nie musiałam. Był moją siłą, buforem bezpieczeństwa, odbierał telefony, rozmawiał za mnie z ludźmi. Przeszedł samego siebie, a przecież on też stracił dziecko. Mieliśmy ogromne wsparcie znajomych, od pytań o moje zdrowie, przez wychodzenie z psem, robienie zakupów i wożenie mnie do lekarzy, po inne propozycje wszelkiej pomocy.
Mimo to właściwie tylko moja mama jako jedna jedyna osoba spytała bezpośrednio mojego męża o to, jak on się czuje, jak to przeżywa. To była kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła. To chyba jakieś kolejne pokutujące przekonanie, że mężczyzna przeżywa inaczej, że dla niego to dziecko jest abstrakcją. Być może niektórzy tak mają, ale w tym przypadku w ogóle tak nie było. Nie wyobrażam sobie przeżycia tego bez niego, ale też bez wiary, że to dziecko jest i że kiedyś się spotkamy, więc cała ta historia nie była bez sensu.
Zdaję sobie sprawę, że wiele osób, czytając to, może pomyśleć, że to zbyt osobiste przeżycia, żeby dzielić się z nimi całym światem. Tymczasem ja uważam, że takie sytuacje dotykają tylu osób, że cały świat powinien o nich wiedzieć. Wiedzieć, jakie ma prawa, że może pochować dziecko, że może przeżywać żałobę, że może skorzystać z pomocy i wiedzieć, dokąd się udać. Mam świadomość, że mogłabym o tym wszystkim nie wiedzieć i do końca życia żałować, że nie pochowałam swojego dziecka i nie wiem, gdzie jest jego ciało. A to spotyka tak wiele osób. Bo nawet, jeśli nie będzie to dotyczyło kogoś z nas, to statystyki są takie, że na pewno dotknie kogoś znajomego. A każdy ma prawo wiedzieć i podjąć decyzję, którą uważa za słuszną – i nie usłyszeć na ten temat żadnego komentarza.
Autor: Julka