Nigdy Cię nie przytulę – wzruszająca historia o stracie

Bliżej mi do czterdziestki, przez co czuję się już „stara”, spóźniona na upragnione macierzyństwo. Moja historia zaczyna się kilka lat wstecz. Jako młoda dziewczyna wyszłam za mąż. Marzyłam o dużej rodzinie, pragnęłam czworga dzieci.

historia o stracie

Jednak pierwszy mąż cały czas tłumaczył: najpierw studia, potem porządna praca na umowę i mieszkanie. Ciągle coś w jego opinii nie pozwalało nam założyć rodziny. Latami nasze drogi się rozchodziły, aż przyznał, że dzieci nigdy mieć nie chciał.

Gdy byliśmy już w trakcie separacji, zaczęłam podupadać na zdrowiu. Dobiegałam trzydziestki i lekarze mówili, że marne szanse, że jeszcze urodzę.
Poznałam obecnego męża, od początku rozmawialiśmy o dzieciach, ale mój stan zdrowia nie pozwalał. Czekaliśmy z niecierpliwością na „zielone światło”, które nadeszło w zeszłym roku, gdzieś między naszym weselem a przeprowadzką do wspólnego, nowego domu.

Już podczas przeprowadzki czułam się koszmarnie, zmęczenie dokuczało mi do takiego stopnia, że bałam się nawrotu choroby sprzed lat. Także pognałam na badania i ku naszemu zaskoczeniu – ciąża, 4 tydzień.
Byliśmy przeszczęśliwi, wszystkim mówiliśmy o dziecku.

Jednak znając statystyki, bałam się. Bałam się, bo wyniki szalały i nie mogliśmy ich opanować, a ja czułam wewnętrzny niepokój, że coś jest nie tak. Trafiłam na zwolnienie lekarskie, miałam leżeć.

W 7 tygodniu zobaczyłam bijące serduszko i pokochałam moje maleństwo z taką siłą, jakiej się nie spodziewałam i obudziła się we mnie nadzieja, że wszystko będzie dobrze, że za kilka miesięcy wezmę nasze dziecko w ramiona.

Na kolejną wizytę pierwszy raz szłam spokojna. Wyniki w końcu były w normie, ja czułam się lepiej, już prawie odhaczyłam, że 1 trymestr za nami.
I wtedy pani doktor mówi, że serduszko nie bije. Dostałam skierowanie do szpitala i informację, że to moja decyzja, czy chcę iść tam, czy poronić w domu. Byłam w szoku, nic do mnie nie docierało, jakby nie dotyczyło to mnie.

Zadzwoniłam do męża. Chociaż była 9 rano, to wziął urlop i przyjechał po mnie prosto z pracy. Rozpłakałam się dopiero w samochodzie, gdy zobaczyłam, jaki jest załamany. Wtedy pękło mi serce.
Wróciliśmy do domu i zaczęliśmy szukać, czego się spodziewać, jakie mamy prawa, o co trzeba zadbać w szpitalu. Porozmawialiśmy, czy chcemy pochować nasze dziecko, czy robimy badania genetyczne, jakie nadać imię.

Postanowiłam udać się do szpitala, bałam się urodzić w domu, że nie zabezpieczę materiału do badań, że będę za mocno krwawić.
W szpitalu personel był wspaniały. Formalnie dostałam wszystkie informacje. Ja już wiedziałam, co chcemy z mężem zrobić, ale położna pięknie i cierpliwie wytłumaczyła wszystko i dostałam dokumenty do wypełnienia zanim jeszcze dziecko się urodziło.

My zdecydowaliśmy się pochować dziecko w grobie z innymi dzieciątkami. Uznaliśmy, że nie damy rady pochować go w tradycyjny sposób, zajmować się pogrzebem, odwiedzać maleńki grób. Nie chciałam, żeby moja córeczka była sama.
Zrobiliśmy badania. Córeczka była zdrowa, mój organizm zawiódł.

Minęło już kilka miesięcy, dopiero udało się ustalić, co się stało. Trombofilia i niedoczynność tarczycy spowodowana wadą organu (jest o połowę za mały fizycznie, wcześniej przed ciążą nie było objawów).

Teraz podejmuję leczenie, które być może zwiększyć szansę kolejnemu dziecku, jeśli uda nam się zajść w ciążę ponownie.
Ale ból i strach wciąż są z nami.
A za naszą maleńką nigdy nie przestaniemy tęsknić.

Autor: Tęskniąca mama

Staś, nasz orędownik – historia o stracie

Wśród niedawnych sporów o aborcję, chciałabym się podzielić swoją historią. Staś – nasz syn był z nami przez 18 tygodni, ciesząc nas swoją obecnością. Oczywiście radość z ciąży i każdego dnia we trójkę była ogromna.

wasze historie

Początkowo zbyt duży pęcherzyk żółtkowy wskazywał że nie dożyje 8 tygodnia, jednak on walczył, chcąc być z nami jak najdłużej. Jego serce biło dla nas, a nasze dla niego. Nie była to ciąża, w której każda wizyta u ginekologa dawała ukojenie i spokój.

Od 12 „bezpiecznego tygodnia” wady pojawiały się z kolejnymi wizytami i pocieszający był jedynie odgłos jego serduszka. Nie pomyśleliśmy ani przez chwilę o tym, by wykonać aborcję, pomimo sugestii lekarzy, lecz walczyliśmy o to by był z nami – najpierw po porodzie, później jak najdłużej w brzuchu. Bo nigdy licząc się z chorobą bliskiej osoby, nie jesteśmy gotowi na jej śmierć.

Kiedy dowiedzieliśmy się o tym, że serduszko już nie bije (choć biło jeszcze tydzień wcześniej), mieliśmy trochę czasu by przemyśleć pewne sprawy. Byliśmy już szczęśliwie po badaniach genetycznych, więc mogliśmy określić imię, dokonać pochówku.

Rzadko kobiety mają takie szczęście w tej sytuacji – czas na przemyślenia i posiadanie badań genetycznych w momencie śmierci dziecka. Indukowanie poronienia odwlekałam w głowie jak najdłużej, bo każdy dzień razem był jak ostatnie pożegnanie. Jednak wiedziałam, że tak trzeba.

Po kolejnej dawce leków indukujących poród zaczęły się silne skurcze. Nie było to typowe poronienie, nie dostałam krwawienia, dopiero po urodzeniu się pojawiło. Nie miałam odwagi spojrzeć na Stasia, wszystko działo się zbyt szybko i po prostu się bałam, żałuję tego.

Przeżycia tego okresu są bardzo trudne, dlatego w tym okresie potrzeba dużo ciepła, wsparcia, zrozumienia. I wiary w to, że da się radę, będzie dobrze i ogólnie WIARY. Dlatego dziękuję wszystkim za modlitwy i wsparcie…

Nie uważam się za osobę odważną i silną. Oczywiście kosztowało nas to wiele łez. Jednak otrzymaliśmy siłę od Boga, płynącą z modlitwy.. Myślę, że wtedy Najwyższy Ojciec wziął nas na swoje ramiona i prowadził (może z drobnymi przystankami).

Widocznie tak miało być – mamy teraz swojego orędownika u Boga w niebie, dlatego wybraliśmy mu imię patrona dzieci nienarodzonych i rodziców starających się o dzieci. Wiem, że postąpiłam słusznie. Myślę, że możemy liczyć na wstawiennictwo Stasia, kiedy w brzuchu już będę nosiła jego rodzeństwo.

Stasiu, nasz aniołku, do zobaczenia! Na pewno gdzieś tam, cała rodzina będzie w komplecie

Autor: Agnieszka

„I choć cię nie znam, to już cię tracę” – historia o stracie

Jeszcze przed ciążą byłam świadoma ryzyka. Wiedziałam, jak duży procent ciąż kończy się poronieniem, jak często coś idzie nie tak, jak powinno. Przygotowywałam się do niej przez kilka miesięcy, robiąc badania, dbając o siebie, zmieniając tryb życia. Wiedziałam, że jeśli coś się stanie, to rozliczę się ze wszystkiego. Szukanie winy to zupełnie normalna reakcja i wiedziałam już wcześniej, że o wiele trudniej byłoby mi sobie poradzić, gdybym miała sobie coś do zarzucenia. Nie przed wszystkim jednak da się uchronić.

wasze historie

Dlatego od samego początku największa w życiu radość przeplatała się ze świadomością, że może być różnie. Lekarka od razu powiedziała, że do 12 tygodnia lepiej się nie chwalić i nie ogłaszać, że każdemu tak mówi. To jednak jedno z podejść, których nie jestem w stanie zrozumieć. Zbuntowałam się od razu, bo może właśnie gdyby o poronieniach mówiło się otwarcie, to ludzie mieliby świadomość, jak częsty jest to problem, ilu osób dotyka i jak należy z nimi rozmawiać. Ludzie kompletnie nie wiedzą, jak reagować, a to w dużej mierze pokłosie robienia tematu tabu z czegoś, co nie jest niczyją winą i nie powinno być ukrywane. Od razu powiedzieliśmy rodzinie i znajomym. Zresztą, gdybyśmy nie powiedzieli i stracili ciążę, to co wtedy – przez kilka tygodni mówić, że się nie ma ochoty wyjść?

Moja radość była więc cały czas z niepokojem w tle, ale mimo wszystko chyba zawsze tak jest, że wydaje się, że nas samych ominie najgorsze. Kiedy w Sylwestra poczułam silny ból brzucha, byłam pewna, że to już koniec. Trwał jednak niecałą minutę. Od razu umówiłam się na kontrolę, na której okazało się, że wszystko jest w porządku. To był moment największej ulgi, po którym nabrałam przekonania, że wszystko się uda, że przecież może być po prostu dobrze. To była niesamowicie wyczekana i upragniona ciąża, a ja miałam wrażenie, że mogę góry przenosić. Następne dwa tygodnie ciąży były najlepsze, najspokojniejsze. Potem okazało się, że przez większość tego czasu dziecko już nie żyło.

Krwawienie, ból, wizyta u randomowej lekarki, która miała najbliższy termin. Po słowach „Nie widzę bijącego serduszka” byłam w takim szoku, że nie pamiętam wszystkiego. Wiem, że zaczęła pocieszać mnie, mówiąc, że po poronieniu można szybko zajść w kolejną ciążę i szansa jest wysoka. Popatrzyłam na nią jak na chorą. Moje dziecko nie żyło. Nie jestem fabryką dzieci, której w pierwszej chwili zależy na zrobieniu kolejnego egzemplarza. Kiedy komuś umiera babcia, nikt nie pociesza go, mówiąc, że ma jeszcze drugą. Po utracie dziecka usłyszałam takie wywody wiele razy.
Wiem, że ludzie mają bardzo różne poglądy. Dla niektórych płód długo jest zlepkiem komórek, inni nie przywiązują się od razu.

Dla mnie od początku to było moje dziecko. Mówiłam do niego, myślałam o nim. Miało kończyny, mózg, narządy wewnętrzne. Matką nie staje się z dnia na dzień w dniu porodu albo pod koniec ciąży. To jest proces, dojrzewanie przez kilka miesięcy, które zaczyna się już od pierwszej chwili. Nie mam problemu z tym, że ktoś myśli inaczej, ale nieraz zastanawiałam się, co jest nie tak ze społeczeństwem, że nawet w takiej chwili nie potrafi powstrzymać się od wyrażania własnych opinii. Były nawet osoby, które wysuwały własne teorie na temat tego, co mogło być przyczyną – że może jakiś stres, że przepracowanie, że problemy z cukrem. Wiedziałam, że o każdą z tych rzeczy zadbałam i sama ginekolog nie widziała żadnych przeszkód do ciąży, ale nie wyobrażam sobie, co czują osoby, którym takie dywagacje zostaną w głowie.

Tymczasem przyczyną większości poronień są podobno losowe wady genetyczne, niezależne od rodziców. Usłyszeliśmy też przede wszystkim mnóstwo złotych rad – że nie powinniśmy robić badań, że trzeba się pozbierać, iść dalej, żebyśmy zapalili świeczkę, żebyśmy je pożegnali symbolicznie. Nikogo o te rady nie pytaliśmy i było to ostatnie, czego potrzebowaliśmy.
Niestety w dobrej wierze można powiedzieć bardzo wiele złego. Co zatem robić? Pytać. Jak można pomóc, czego dana para potrzebuje. Każdy inaczej przeżywa taki czas i ma inne oczekiwania. Milczenie, kiedy nie wie się, co powiedzieć, też nie jest złym rozwiązaniem. Po prostu być. Nie unikać tematu, nie udawać, że nic się nie wydarzyło. Pamiętać, że to nie kończy się po tygodniu czy dwóch, że powrót do normalności trwa, że wsparcie potrzebne jest cały czas. Przede wszystkim nie bać się pytać.

To był jednak dopiero początek rzeczy, które nie powinny były się wydarzyć. Wizyty w szpitalu, u lekarzy – niezrozumienie, komentarze („Czemu się pani tak spina?”), pytania nie na miejscu, np. dotyczące tego, że chcemy znać płeć („To inaczej pan pochowa dziewczynkę, a inaczej chłopca?”). O medycznej opiece również można by napisać osobną historię. O ile w innych sytuacjach wymagam od lekarzy głównie profesjonalizmu, to strata dziecka jest czymś tak ogromnym i delikatnym, że każde zdanie wtedy boli i zostaje. Trafiłam tylko na jedną lekarkę, która wykazała empatię. Kilka lat temu przeżyła dokładnie to samo i powiedziała najprostszą i zarazem najważniejszą rzecz – że to trzeba po prostu przeżyć. Nie przetrzymać, nie pozbierać się, nie przepracować. Przeżyć. Pozwolić sobie na żałobę tak jak po każdej innej stracie.

Według prawa można pochować dziecko niezależnie od tygodnia ciąży. Jeżeli rodzice nie chcą lub nie czują się na siłach, żeby to zrobić, obowiązek ten spada na szpital lub gminę. Opcje są tylko dwie i praktycznie nikt o nich nie wie. Mieliśmy to szczęście, że najpierw usłyszeliśmy o tym na kursie przedmałżeńskim, a już po stracie dziecka szok pomógł nam myśleć na tyle jasno, żebyśmy przeszukali wszystkie informacje prawne. Mało kto ma w takiej chwili siłę, żeby grzebać w papierach i doszukiwać się swoich praw, bo mało kto wie, że w ogóle je ma. Co więcej, personel medyczny również w większości o tym nie wie, mimo że prawo nie zmieniło się od kilkunastu lat. Kiedy pytałam o to lekarzy, patrzyli na mnie, jakbym z rozpaczy postradała zmysły i próbowali przekonać, że nie ma to sensu. A my chcieliśmy jedynie pochować własne dziecko, do czego zresztą mieliśmy zupełne prawo.

Nie wyobrażałam sobie oddać ciała, nieważne jak małego, żeby zostało pochowane w zbiorowym grobie przez obcych ludzi i dzwonić co chwilę do szpitala, żeby nie przegapić daty pogrzebu. Nie chcę nawet wyobrażać sobie cierpienia rodziców, którzy po fakcie dowiadują się, że mogli swojemu zmarłemu przed urodzeniem dziecku zorganizować normalny pogrzeb, ale nie mieli o tym pojęcia i zostało im to odebrane.
Jeżeli do poronienia doszło w momencie, kiedy nie była jeszcze znana płeć, można wysłać fragmenty kosmówki czy pępowiny do badania genetycznego, żeby ją poznać. Wynik przychodzi po kilku dniach i daje prawo do zarejestrowania dziecka w urzędzie stanu cywilnego, nadania imienia, a także otrzymania zasiłku pogrzebowego i skróconego urlopu macierzyńskiego. Nawet w przypadku poronienia w domu można zabezpieczyć tkanki w soli fizjologicznej i wysłać do badań na własną rękę. Cena badań genetycznych (zarówno przeprowadzonych samodzielnie, jak i za pośrednictwem szpitala) to 300-400 zł.

Jak najbardziej rozumiem, że można nie mieć siły tego zrobić i że nie jest to na nerwy każdego. Ale każdy powinien mieć wybór i wiedzieć, że go ma, i przeraża mnie, że w szpitalach niemal nikt o tym nie informuje. Nie każdy też będzie chciał i to również jest normalne. Sama w pierwszej chwili powiedziałam, że jeśli uda nam się zorganizować pogrzeb, to na niego nie pójdę. Z każdym dniem jednak coraz bardziej przekonywałam się do tej opcji. Spotkałam się też z opiniami, że to niepotrzebne zaognianie ran, szczególnie na wczesnym etapie. Ja uważam, że jeżeli nad takim bólem za szybko przejdzie się do normy, to on i tak potem uderzy z podwójną siłą albo zmieni się w wieloletnią traumę. Pogrzeb to naturalny element pożegnania, bardzo potrzebny.

Zamiast łóżeczka dla naszego syna wybieramy trumnę. Nadaliśmy mu imię już po jego śmierci. Taka kolej rzeczy jest wbrew naturze, ale zniosłam ją lepiej, niż kiedykolwiek potrafiłabym sobie to wyobrazić. Wiadomo, że to dopiero początek i czeka nas jeszcze wiele etapów przeżywania. Ważne, żeby sobie na to pozwolić i obserwować, żeby nie zamieniło się w traumę. Nie zdecydowałam się również na pójście do szpitala. Poroniłam w domu, z krwotokiem, skurczami porodowymi, strasznym bólem trwającym tydzień. Ginekolog pogratulowała mi później, że strasznie dużo przeszłam i że to decyzja dla największych „twardzielek”, bo w perspektywie czasu bezpieczniejsza od zabiegu łyżeczkowania, po którym doszłabym do siebie po trzech dniach, a tak tygodniami będę wracać do formy. Zaśmiałam się jedynie pod nosem na tę uwagę, bo prawda jest taka, że po prostu nie chciałam być z tym wszystkim sama.

Nie miałam nawet siły wstać z łóżka, a co dopiero spotykać na każdym kroku kobiety w ciąży. Potrzebowałam pomocy we wszystkim, a w szpitalu znów zawieszono odwiedziny. Dostrzeganie w tym heroizmu było dla mnie absurdalne.
Mąż przez tydzień nie odstępował mnie na krok, ogarniał cały dom, psa, formalności i przede wszystkim mnie, kiedy zwijałam się z bólu. Przez tydzień ani razu nie zrobiłam sobie sama śniadania ani herbaty, nie musiałam. Był moją siłą, buforem bezpieczeństwa, odbierał telefony, rozmawiał za mnie z ludźmi. Przeszedł samego siebie, a przecież on też stracił dziecko. Mieliśmy ogromne wsparcie znajomych, od pytań o moje zdrowie, przez wychodzenie z psem, robienie zakupów i wożenie mnie do lekarzy, po inne propozycje wszelkiej pomocy.

Mimo to właściwie tylko moja mama jako jedna jedyna osoba spytała bezpośrednio mojego męża o to, jak on się czuje, jak to przeżywa. To była kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła. To chyba jakieś kolejne pokutujące przekonanie, że mężczyzna przeżywa inaczej, że dla niego to dziecko jest abstrakcją. Być może niektórzy tak mają, ale w tym przypadku w ogóle tak nie było. Nie wyobrażam sobie przeżycia tego bez niego, ale też bez wiary, że to dziecko jest i że kiedyś się spotkamy, więc cała ta historia nie była bez sensu.

Zdaję sobie sprawę, że wiele osób, czytając to, może pomyśleć, że to zbyt osobiste przeżycia, żeby dzielić się z nimi całym światem. Tymczasem ja uważam, że takie sytuacje dotykają tylu osób, że cały świat powinien o nich wiedzieć. Wiedzieć, jakie ma prawa, że może pochować dziecko, że może przeżywać żałobę, że może skorzystać z pomocy i wiedzieć, dokąd się udać. Mam świadomość, że mogłabym o tym wszystkim nie wiedzieć i do końca życia żałować, że nie pochowałam swojego dziecka i nie wiem, gdzie jest jego ciało. A to spotyka tak wiele osób. Bo nawet, jeśli nie będzie to dotyczyło kogoś z nas, to statystyki są takie, że na pewno dotknie kogoś znajomego. A każdy ma prawo wiedzieć i podjąć decyzję, którą uważa za słuszną – i nie usłyszeć na ten temat żadnego komentarza.

Autor: Julka

Chcieli mi wmówić, że Cię nie było – historia o stracie

Kiedy to się zaczęło, pojechałam do szpitala.
Przyszedł lekarz, zrobił USG i zapytał: „czy Pani na pewno była w ciąży?”. Nic mnie tak bardzo nie zabolało…

historia o poronieniu

Chciano mi wmówić, że Cię nie było, a Ty byłeś.. Cieszyłam się, że będziesz… kochałam od pierwszych dwóch kresek.

Niestety nie było dane mi Ciebie spotkać.
To niesamowite, że można tęsknić tak bardzo za kimś kogo się nie poznało…
Będziesz zawsze w moim sercu.

Autor: Mama

20 tydzień – wzruszająca historia o stracie

Ciężko jest mówić, zdecydowanie łatwiej napisać.

22 grudnia miałam umówiona wizytę u lekarza. Już wcześniej czułam, że będzie coś nie tak, ale nie myślałam że to będzie aż tak bolesne. Podczas USG lekarz powiedział najgorszą rzecz jaka mogła usłyszeć przyszła mama.

historia o poronieniu

Serduszko naszego Aniołka przestało bić. Byłam w takim szoku, że nie czułam jak łzy same napływały do oczu. Nie pamiętam jak wsiadłam do samochodu i dojechałam sama do domu. Nie potrafiłam złapać oddechu. Mąż spał po nocce. Obudził się przez mój głośny płacz. Był w takim samym szoku i smutku jak ja. Nie mogliśmy się ruszyć przez godzinę.

Gdy dojechaliśmy do szpitala jeszcze z pełną nadzieją że lekarz się pomylił, po badaniach naszą nadzieją została rozwijana.
Pracownicy szpitala zapewnili mi odpowiednią opiekę psychologa. Sprawili bym tylko nie trafiła do pokoju, gdzie leżą przyszłe mamy, bym nie czuła jeszcze większego bólu. Dziękuję im za to.

Mąż od rana do praktycznie wieczora nie potrafił wyjechać z pod szpitala. Czuł się też okropnie bo nie mógł wejść do mnie by trzymać mnie za rękę gdy będę rodzić naszego Aniołka.
Po wszystkim, wieczorem przynieśli mi mojego Leosia. Ubranego w maluteńką białą czapeczkę z niebieskimi wszywanymi kwiatkami i białym malutkim łóżku. Mimo, że był taki malutki to już był bardzo podobny do starszego brata.

Kolejny problem się robił jak mieliśmy poinformować starszego syna o tym, że nie zobaczy swoje młodszego brat.
23 grudnia wróciłam do domu. Pustka, tęsknota i ból wypełniały moje serce. Ale nie mogłam pokazać synowi, że stała się tragedia. Podeszłam do niego, mocno przytuliłam i zaczęłam mówić: „Franiu widziałam się wczoraj z Leosiem. Powiedział, że bardzo mocno Cię kocha. Że musiał się zamienić w Aniołka. Bo w niebie inne dzieci się boją zostać same i On musi je chronić żeby się już nie bały, musiał zostać ich bohaterem „.

Nasz pięciolatek tylko powiedział, że będzie miał go w serduszku. Do teraz się czasami pyta czy na pewno nie możemy się z nim zobaczyć. Tłumiąc łzy mówimy, że cały czas jest przy nas tylko go nie widzimy.
24 grudnia był bardzo ciężki jak i dla mnie tak i dla męża dzień. Pogrzeb naszego Aniołka. Nie chcieliśmy z mężem widzieć nikogo na pogrzebie, za bardzo by to bolało.

Poprosiliśmy rodzinę by przyjechali po wszystkim. To był krótki, ale bardzo bolesny pogrzeb. Nie mogliśmy przestać płakać. Po wszystkim podszedł do nas ksiądz i zaczął mówić: ” Drugi raz chowałem dziecko we wigilię. Za każdym razem gdy widzę tamtych rodziców mówią, że czują obecność swojej Lilii, że ich nigdy nie opuściła”.

Wchodząc z cmentarza poczułam delikatną ulgę, bo wiedziałam że nie będzie sam. Leoś został pochowany z moimi dziadkami. Moja babcia była bardzo dobrym człowiekiem, więc przestałam się bać że będzie sam. Jest teraz z nią bezpieczny.
Codziennie chodzimy z mężem na cmentarz by chociaż chwilę z nim pobyć, porozmawiać i zapalić światełko. Powoli radzimy sobie ze stratą. Każdy dzień jest łatwiejszy, ale nie lepszy, bo boli cały czas tak samo.

Nasz Aniołek ma na imię Leon. Jego serduszko chodź wielkie i pełne miłości przestało bić dla tego świata.
Teraz jest w niebie przytulony do swojej prababci. Gotowy by pomóc Bogu naprawiać zło tego okropnego świata. Jesteśmy z Ciebie dumni i kochamy Cię Leo mama tata i starszy brat.

Autor: Moniq