Witam,
Jestem mamą dwóch kochanych synków i szczęśliwą żoną. W styczniu br. ogłosiłam w domu nowinę, że jestem kolejny raz w ciąży. Zdecydowałam razem z mężem, że to trzecia ciąża, dość szybko po porodzie drugiego synka i wybierzemy prywatne wizyty u ginekologa. W marcu okazało się na badaniu USG, że to jest ciąża mnoga. Jaka niespodzianka! I ogromna radość ogarnęła nasze życie. Cała rodzina nas wspierała, cieszyła się razem z nami.
Mamy małe mieszkanko, ale wszystko tak rozplanowaliśmy, aby dzieciom i nam było jak najlepiej. Od tego czasu zaczęłam brać leki na podtrzymanie ciąży, z uwagi, że jest to ciąża bliźniacza, wysokiego ryzyka. Okazała się też na następnym badaniu jednoowodniowa, jednokosmówkowa.
15 kwietnia lekarz był spokojny na wizycie, że jest wszystko w porządku, dzidziusie dobrze się rozwijają, zaznaczył również, że są symetryczne. Jednak wspominał kilka razy, że chce mnie zabrać do szpitala zbadać kosmówkowość dzieci, aby w późniejszych miesiącach wykluczyć tzw. podkradanie sobie jedzenia przez dzieci. Cieszyłam się bardzo, że rozwijają się tak dobrze.
30 kwietnia miałam kolejną wizytę, szlam na nią z niepokojem, bo nie czułam ruchów dzieci. W 20tyg ciąży było to dla mnie bardzo dziwne, że tak słabo je czuję. Na tej wizycie moje serce w jakimś stopniu pękło. Lekarz powiedział, że jedno serduszko nie bije, nawet zalecił bym sobie lekarza zmieniła, bo on mi nie pomoże. Byłam w kompletnym szoku.
Skierowanie do szpitala chciał dać dopiero po majówce, ale prosiłam by dał na teraz. Pomyślałam sobie wtedy o nim bardzo źle, bo jak mu płaciłam to nigdy nie powiedział, że mam sobie zabrać pieniądze, albo zmienić lekarza. Zawsze brał.
Wróciłam szybko z płaczem do domu. Spakowałam się, mąż poszedł ze mną pod szpital.
Po przejściu wszystkich procedur Covidowych przeszłam na badania na oddziale. Lekarka była zaniepokojona, wnikliwie patrzyła w monitor USG, zawołała drugiego lekarza, który miał potwierdzić diagnozę. Okazało się, że moje dzieci, moje kochane aniołki oboje od jakiegoś czasu już nie żyły. Była widoczna różnica w ich wielkości. Do dziś zastanawiam się jak ten ktoś nazywany moim ginekologiem mógł godzinę wcześniej powiedzieć, że jedno serduszko nie bije, a drugie tak. I gdzie ta ich symetryczność?
Płakałam strasznie, że noszę pod sercem moje martwe dzieci, że nigdy ich nie usłyszę, ich płaczu, ich śmiechu. Tak bardzo miałam już widoczny brzuszek, wszystkie ciuchy zmienione. Całe życie odwróciło się do góry nogami. Ten pobyt w szpitalu, ta noc bez rodziny na oddziale, za bardzo empatii ze strony personelu nie było, tylko zdania „jeszcze jesteś młoda, jeszcze będziesz w ciąży, tak miało być”. Przecież ja nosiłam w sobie tyle tygodni ŻYCIA, Dwa Życia.
Na drugi dzień, dokładnie 1 maja miałam wywołany poród naturalny, okropne doświadczenie, urodzić martwe dzieci siłami natury. Personel na porodówce w 100% wykazał czułość, empatię i pomoc. Na ginekologii niekoniecznie. Po porodzie prosiłam, aby mi dali dzieciątka. Kiedy położna przyniosła mi te dwie iskierki, płakałam jak nigdy. Całowałam je, tuliłam, dotykałam. Nie mogłam uwierzyć. Chciałam by zapłakały. Nazwałam je Kacperek i Piotruś. Moje Aniołki od razu dostały się do nieba.
Następnego dnia mogłam wyjść do domu. To było trudne, wychodziłam z domu z brzuchem, wróciłam bez brzucha i bez dzieci. Najgorsze jest to, że nie wiem co się stało z nimi.
Dwoje maluszków czekało już na mnie w domu, dla których muszę i chcę żyć. Po majówce zajęliśmy się z mężem pogrzebem. 7 maja odbyła się ceremonia pogrzebowa naszych kochanych dzieci. Nigdy ich nie zapomnę, zawsze będą moimi dziećmi, mimo, że są w niebie, zawsze pozostaną w moim sercu, mam ich zdjęcia, które całuję każdego dnia na dobranoc.
Tęsknię za nimi tak bardzo, że to aż boli. Gdyby nie rodzina, ich wsparcie byłoby ze mną źle. Moim Aniołkom jest już dobrze, a mi pozostały tylko wspomnienia o nich i wiele żalu do lekarza prowadzącego, który zwlekał z większymi badaniami w szpitalu, wykręcając się non stop, bo Covid.
Nawet nie miał odwagi do mnie zadzwonić, napisać, a nawet przyjść na oddział gdzie jest ordynatorem.
Mam nadzieję, że jeszcze zostanę Mamą, na razie muszę dojść do siebie, zadbać o swoje zdrowie i swoich najbliższych. A od teraz będę nazywać się mamą czwórki dzieci, gdzie dwójka bliźniaczków patrzy z nieba na nas i modli się za nami. Kiedyś je zobaczę, przytulę i nigdy już nie puszczę. Jest mi ogromnie ciężko, nie potrafię się z tym pogodzić, to jest zbyt trudne. Moje dzieci, które są obok trzymają mnie przy życiu, mój mąż i cała rodzina, lecz jakaś pustka we mnie już jest, dotkliwie ją czuję i do końca życia pozostanie.
Autor: Ania