Wiele z Was dzieli się tutaj doświadczeniami porodu martwego dziecka. Długo o tym myślałam, czy ja kiedykolwiek będę na to gotowa… chyba nadszedł ten dzień, w którym jestem w stanie i w którym przede wszystkim chce się tym podzielić, dlatego by choć odrobine zrzucić z siebie ciężar traumy… by utrata Dzidziulka przestała być tematem tabu.
29 grudnia 2020 z uśmiechem i radością poszłam na wizytę kontrolna do mojego ginekologa. W sercu liczyłam, ze może nasz Dzidziutek pokaże już czy jest chłopcem czy dziewczynka. Pokazałam lekarzowi wyniki badań, a dalej wykonał on USG.
Byłam bardzo podekscytowana, że zaraz usłyszę bicie serca mojego Maleństwa. Nagle, lekarz powiedział „coś mi się tutaj nie podoba”. W głowie pojawiła mi się myśl, która towarzyszyła mi przez kolejne sekundy „pewnie nasz Dzidziuś jest chory, ale poradzimy sobie, przecież tak bardzo Go kochamy, to nasze małe Dzidzi”… po chwili lekarz powiedział „No niestety… Pani Alicjo, serduszko dziecka przestało bić”.
Zamarłam. Nie umiałam wypowiedzieć słowa, nie umiałam… nie umiałam nic. Lekarz jeszcze przez kilka chwil upewniał się, czy na pewno jego diagnoza jest trafna, czy serduszko Wandzi na pewno nie bije, a ja w tym czasie próbowałam uwierzyć, że to co mówi to nie jest najtragiczniejszy koszmar, tylko rzeczywistość… w końcu powtórzył „bardzo mi przykro…”… wstałam, zrobiłam dwa kroki, żeby się ubrać, po czym cofnęłam się i zapytałam „naprawdę jest pan pewien!? Przecież to niemożliwe!!!” Lekarz przymknął oczy i milczał. Wtedy wybuchałam, rozryczałam się jak chyba nigdy w życiu, nie wiedziałam co ze sobą zrobić i jak się zachować… moje serce pękło.
Następnego dnia rano, pojechaliśmy do szpitala. Weszłam do środka. Na izbie przyjęć, zbadał mnie kolejny lekarz, który potwierdził, ze serduszko Wandziulki przestało bić. Do ostatniej chwili wierzyłam, że mój lekarz się pomylił… Przyjęli mnie oddział.
Był przepełniony. Posadzili mnie na krześle obok dziewczyny, która zaraz miała rodzić. Czułam przeogromny ból. Po około 2 godzinach przyszedł lekarz i podał mi leki na wywołanie porodu. Następnie położna podała mi plastikowy pojemnik i lateksowe rękawiczki, mówiąc „gdyby coś się zaczęło dziać, proszę łapać”.
Wtedy zupełnie nie rozumiałam jej słów. Nie wiedziałam „co mam łapać”!? Nie byłam też w stanie zapytać. Z powrotem usiadłam na krzesełko, obok zaraz rodzącej koleżanki. Po kolejnych dwóch godzinach znalazło się dla mnie łóżko.
Byłam szczęśliwa, ze już nie siedzę na widoku całego oddziału, że nie muszę patrzeć na spacerujące po oddziale świeżo upieczone mamy, albo te zaraz rodzące. Po kolejnych godzinach podano mi kolejna dawkę leków. Wtedy zaczęły się bóle i krwawienie. Nikt mi nie powiedział, ze będzie tak bardzo boleć, nikt mi też nie powiedział, że będę tak bardzo krwawić i, że ta krew nie jest „tym czymś” co mam „ŁAPAĆ” do pojemniczka… po kolejnych godzinach podano mi kolejne leki, krew się ze mnie lała strumieniami… lekarz dyżurujący powiedział, ze już chyba blisko, ze mam być czujna… po 15 minutach od podania trzeciej dawki leków poczułam, że muszę, mówiąc kolokwialnie iść siku, a jednocześnie nie czułam, że cokolwiek może „zacząć się dziać”.
Jednak wzięłam do toalety pojemniczek i rękawiczki. Przechodziłam z sali do toalety, ciągnęły się za mną po korytarzu ślady krwi. Położne nie pozwoliły mi zamknąć drzwi za sobą. Wiedziałam, że obserwują mnie spacerujące ciężarne… Gdy weszłam do łazienki, wijąc się z bólu, czułam się bardzo skrępowana tym, że na korytarzu jest moja krew, że one musza na nie patrzeć.
Będąc w łazience, ściągnęłam majtki by moc się załatwić. Zaraz po ich ściągnięciu, zauważyłam na ziemi skrzep krwi wielkości pomarańczy. Nie wiedziałam czy „to to” co wg położnych miałam „łapać”… zrobiłam krok by wziąć pojemniczek, który odłożyłam na parapecie i nagle zobaczyłam na ziemi – moja Wandziulke… moje serce znowu pękło… wzięłam ją szybciutko na ręce i tak trzymając wylałam może łez… widziałam jej główkę, raczki i maluśkie nóżki… była tak maleńka, ze nie dałam rady jej tak po prostu przytulić… przełożyłam ją do pojemniczka, który zaraz potem ucałowałam…
Następnego dnia wypisano mnie do domu. Do dnia dzisiejszego nie potrafię zrozumieć dlaczego dano mi wypis w momencie, kiedy dano go też dziewczynom i ich żywym Dzidziusią. Czy naprawdę musiałam czekać na męża z dziewczynami, które ubierały w nosidełkach swoje maleństwa, które do nich mówiły i się uśmiechały… ja czekałam jako jedyna z moim Dzidziutkiem w pojemniczku…. nie, nie w nosidełku… nie zapomnę tej chwili do końca życia… i nigdy nie zrozumiem dlaczego tego cholernego wypisu nie dano mi choć godzinę później… bym nie musiała na to wszystko wokół patrzeć… mimo wszystko… ja też jestem ważna. I dopiero dziś zdaje sobie z tego sprawę.
Dziś mija ponad 2 miesiące od utraty… A ja tęsknię, dalej tęsknię.
Autor: Alicja