Poroniłam – myślałam, że mnie nigdy to nie spotka…

Witam. Nie potrafię sobie poradzić w obecnej sytuacji… moja historia kończy się jak wszystkie inne na tej stronie. Nie mam siły żyć, każdego dnia wstaję, bo muszę udawać przed mężem i synem, że staram się funkcjonować normalnie… Otaczająca mnie sytuacja zabija mnie od środka, nie potrafię się z tym wszystkim odnaleźć. Ale może zacznijmy od początku…

myślałam, że mnie nigdy to nie spotka Czytaj dalej

Wszystkie nasze historie są podobne, a każda wyjątkowa

Dokładnie rok temu zdecydowaliśmy z mężem, że jesteśmy „gotowi” na dzidziusia. Jesteśmy szczęśliwym, wieloletnim związkiem i rozmowy o tym, jaką rodzinę chcemy tworzyć, ile chcemy mieć dzieci, kiedy chcemy mieć dzieci pojawiały się między nami już od lat.

Jakie są objawy poronienia, Jak wygląda poronienie, Jak często dochodzi do poronienia

Mamy to szczęście, że dojrzewamy w podobnym tempie i decyzja ta zapadła między nami harmonijnie. Byliśmy gotowi i szczęśliwi, że teraz czeka nas nowy etap w życiu. Byliśmy też uświadomieni, że starania mogą potrwać i że nie zawsze jest tak kolorowo jak powinno. Ale uświadomienie sobie tego nie wystarczy, aby rozumieć z czym przyjdzie nam się mierzyć. Aktywne starania trwały 8 miesięcy, już wystarczająco długo, aby czuć frustrację z kolejnym rozczarowującym miesiącem, ale wciąż mało, aby panikować.

Nie zniechęcaliśmy się ani nie zakładaliśmy, że coś jest nie w porządku

W Sylwestra chyba obydwoje myśleliśmy w głowach podczas składania życzeń tylko o jednym marzeniu. Kilkanaście dni później odkryłam dwie kreseczki na teście ciążowym. To był tak ekscytujący i piękny wieczór, bo to właśnie wtedy zobaczyłam się z mężem i mogłam mu przekazać najpiękniejszą nowinę. Było to tak ważne, że pamiętam wyraźnie jakiej muzyki słuchałam tuż przed jego przyjściem i jaką książkę czytałam.

Pamiętam też nasze wzruszenie i oplatanie nóg wokół ukochanego. Pierwsze tygodnie były dla nas niepewne, były nowością i nie wiedzieliśmy czego mamy spodziewać się po wizytach, co się na nich dowiemy. W pierwszych dwóch miesiącach przeszłam bezobjawową infekcję dróg moczowych (zakończoną antybiotykoterapią), a opryszczka wargowa pojawiła się nawet dwa razy. Takie rzeczy nie są wybitnie groźne, lekarka była spokojna podczas kontroli, ale na pewno takie drobiazgi niepokoją i niepotrzebnie stresują.

Uspokoiłam się podczas pierwszych badań genetycznych. Piękny dzidziuś, piękne wyniki

Test Papp-a dodatkowo zmniejszył już i tak niskie ryzyko chorób genetycznych. Byłam zachwycona moim maluchem, którego zobaczyłam na ekranie. Miłość mamy do dziecka, które rozwija się wewnątrz niej jest mistyczna i ogromna, a równocześnie tak naturalna. Równolegle wybuchnęła pandemia. Pandemia wchodziła oknami, drzwiami w każdych wiadomościach, gazetach, głośnikach. Aura zimowa niczemu nie sprzyjała, niepokojące wieści ze świata (które teraz biorąc pod uwagę rozprzężenie społeczeństwa w temacie są czymś abstrakcyjnym), brak możliwości kontaktu z rodziną.

Z większością najbliższych nas osób musieliśmy się dzielić ciążą na odległość. Z niewieloma osobami widziałam się podczas ciąży, bo wciąż byłam zestresowana ryzykiem kontaktu. Takie też były rekomendacje dla kobiet w ciąży. Jeździliśmy więc po pracy zdalnej do pobliskiego lasu, zatapiając się w swoich planach o życiu z dzidziusiem, ale też niepokojach. Niepokój dotyczył na przykład tego, czy będę mogła rodzić z mężem za kilka miesięcy. Pomyśleć, że to był mój największy strach. Dobrze, że nie wiedziałam jeszcze wtedy co mnie czeka, bo chyba pękło by mi serce.

W międzyczasie wizyty kontrolne zostały ograniczone, przed badaniem połówkowym miałam jeszcze jedno spotkanie z moją prowadzącą lekarką. Wszystko ok, płeć jeszcze nie chce się ujawnić, ale dzidziuś mlaska językiem i kręci się w zabawie. Po każdej wizycie byłam pełna energii, szczęścia i spokoju.

W kwietniu coś się zmieniło…

Czułam się mocno zmęczona, ale też zestresowana. Każdego dnia. Próbowałam się uspokajać delikatną jogą, medytacją, spacerami, tym że nie mam przecież niepokojących objawów, plamień. Ale najwidoczniej intuicja mamy nie zawodzi. Czułam, że coś jest nie tak z maleństwem, mimo wypierania tych myśli, bo żadna mama nie myśli o najgorszym. Na początku maja, w 20 tygodniu ciąży, miałam wyczekaną wizytę z badaniem połówkowym, podczas którego mieliśmy poznać płeć naszego dziecka. Wewnętrznie ogromna radocha mieszała się z niewytłumaczalnym niepokojem. Wszystkie wizyty były restrykcyjne, nie mógł uczestniczyć w nich mój mąż z powodu pandemii. Weszłam do gabinetu sama. Lekarz podczas badania USG zamarł. Nie udźwignął sytuacji. Powiedział, że mu przykro, a później na kilka minut odleciałam w głąb siebie.

Rozpacz nie z tej ziemi. Rozpacz jakiej nie znałam

I ten widok nieżywego malucha na ekranie, który przecież rozwijał się książkowo. Z pomiarów dowiedziałam się, że maluch już najprawdopodobniej 3 tygodnie nie żył w brzuszku, więc było to na tym etapie też niebezpieczne dla mnie. Mimo to, nie miałam żadnych objawów, plamień. Mąż czekał na mnie przed wejściem. Zamiast poznać płeć swojego dziecka, dowiedział się, że nie żyje. W samochodzie płakaliśmy z rozpaczy i żalu, równocześnie w panice zastanawiając się co dalej.

Przykre jest to jak niewiele instrukcji otrzymaliśmy, a będąc w szoku człowiek nie zadaje wielu pytań. Człowiek, który nie przeżył tego nigdy wcześniej, nie wie przecież gdzie jechać, co nas czeka, jak to będzie wyglądać. Jest to przytłaczające. Mam żal do mojej prowadzącej lekarki, że nie dała mi namiarów na siebie w razie kryzysowej sytuacji – ani telefonu, ani maila, przychodnia w której stacjonuje była już wieczorem zamknięta. Jakoś udało nam się włączyć tryb zadaniowy, chodziło o moje przetrwanie, ustaliliśmy do jakiego szpitala z samego rana podjedziemy, spakowaliśmy mnie, wzięłam prysznic i poszliśmy spać. A raczej leżeć do świtu, bo nie byłam w stanie zasnąć nawet na chwilę. Wegetowałam na łóżku, nie mogąc zrozumieć dlaczego my.

W szpitalu musiałam być sama – przez pandemię, której teraz nienawidzę

Utrudniła mi życie w wystarczająco już traumatycznej sytuacji. Na przyjęciu dostałam pytanie od niedoświadczonej lekarki, co się stało. Nawet już nie miałam ochoty odpowiadać z krzykiem, ale skąd mam wiedzieć co się stało, sama chcę poznać odpowiedź na to pytanie. To był mój pierwszy raz w szpitalu. W dodatku wybrałam ten, w którym miałam rodzić zdrowego dzidziusia. Leżąc na sali, na szczęście odseparowanej od innych kobiet w szczęśliwych ciążach, słyszałam krzyki nowonarodzonych dzieci. Myślałam wtedy, że to najpiękniejszy dźwięk jaki kiedykolwiek słyszałam. Dźwięk życia.

W pokoju pojawiła się dziewczyna z Ukrainy, w podobnej sytuacji, choć miała już troje zdrowych dzieciaczków i chyba to sprawiało, że myślała na ten moment bardziej zadaniowo niż emocjonalnie. Ale jestem pewna, że w domu też przeżyła i przeżywa swoje. Było mi jej żal, bo przez pandemię, nie było jej męża w kraju, ani nie mogła też wybrać opcji pochówku maleństwa, bo nie miała warunków i pieniędzy na to, a polski zus jej tego nie zapewniał. Nie rozmawiałyśmy za wiele, pomagałyśmy sobie z fizycznymi czynnościami, ale słowa były niepotrzebne. Każda była zatopiona w sobie. Dostałam 2 tabletki poronne, o których też tak nie wiele można znaleźć informacji w internecie. Czułam ogromne skurcze, uczucie omdlenia i odejście wód płodowych.

Dyżurująca położna niestety bagatelizowała moje objawy, będąc przekonaną, że ja na pewno jeszcze nie rodzę. Dodam, że 20 tydzień ciąży to taka granica pomiędzy poronieniem, a porodem (oficjalnie uznawanym od 22 tygodnia ciąży). Wciąż organizm nie jest przygotowany do naturalnego porodu i trzeba go wywołać. Instrumentalnie nie można przeprowadzić poronienia, bo byłoby to zbyt brutalne pod kątem dalszych możliwości starań się o ciążę. Skończyło się na przerażeniu i trzymaniu główki mojego maleństwa pomiędzy nogami. Wtedy położna podniosła alarm na całym oddziale i zwołała lekarzy do nagłego zabiegu. Pojawiła się panika wśród załogi, która odbijała się na mnie. Po prostu płakałam, a równocześnie walczyłam o to, żebyśmy pobrali materiał dzidziusia do badań. Obudziłam się kilka godzin później, po zabiegu łyżeczkowania, który był niezbędny.

Dowiedziałam się, że urodziłam synka, Tadzia

Po szpitalu przeszłam silną infekcję dróg moczowych w wyniku cewnikowania, infekcję intymną, kilka nieskutecznych antybiotyków, stopowanie laktacji (emocjonalnie jedno z najcięższych przeżyć), stosowanie ponowne poronnego arthrotecu w celu dalszego oczyszczenia macicy, pęknięcie w odbycie, które skutkowało bólem i krwawieniem, poznanie własnego malucha w prosektorium (które trwało zbyt krótko, choć było to bardzo potrzebne i niezwykłe – dodam, że maluch wyglądał jak miniatura człowieka, z pięknie wykształconymi paluszkami stóp i dłoni, ślicznymi rysami twarzy, noskiem itd.) pogrzeb maluszka, pierwsze trudne spotkania z rodziną po kilku miesiącach, kilka wizyt u różnych specjalistów i wiele badań.

Zdecydowaliśmy, że chcemy w miarę możliwości, dowiedzieć się co się wydarzyło

Wiedzieliśmy, że możemy się nie dowiedzieć. Nie podoba mi się to jak drogie są takie badania i jak rzadko finansowane. Zrobiliśmy badania genetyczne, panel wirusowy, test na różne przeciwciała, trombofilię wrodzoną, zespół antyfosfolipidowy. Żadne badania nic nie wykazały, poza najprostszym badaniem histopatologicznym. Gorzko ciekawe jest też to, że lekarka wydająca wynik stwierdziła, że nic w nich nie wyszło. Natomiast nowy lekarz ginekolog, czytając wynik, dostał olśnienia, że przecież tu jest wyraźnie napisane, co było przyczyną. Musiał pojawić się zator, który zablokował dostęp do odżywiania i spokojnego oddechu malucha. To nie są naturalne przyczyny, więc lekarka chce drążyć temat dalej i zleciła mi kolejny pakiet badań, żeby móc cokolwiek zadziałać przy następnej potencjalnej ciąży, która narazie jest dla mnie sennym marzeniem.

Paradoksalnie najbardziej zmartwiło mnie rekomendowane sześć miesięcy wstrzymania starań na nowo. Czas żałoby to czas zawieszenia, rozciąga się, dni mi się dłużą, żyję w zasadzie od godziny do godziny. Czuję się kotem, który na razie wylizuje swoje rany. Fizyczne rany. Kotem, który boi się innych ludzi i chodzi swoimi dziwnymi ścieżkami. Jesteśmy blisko z rodziną, oni również ogromnie przeżyli naszą tragedię, ale od płaczu temat przeniósł się do sfery tabu. Ciężko jest oglądać im nasze cierpienie. Staram się nie płakać przy innych ludziach, bo widzę jaki sprawia to dyskomfort. Nie chcę ich stresować, ani siebie, nie chcę komuś psuć dnia, nastroju. Więc najczęściej płaczę w domu, w swoim azylu, do męża.

8 tygodni po naszej tragedii, dowiedziałam się że najlepsza przyjaciółka jest w ciąży

Teraz ani nie rozmawiamy o moich bólach, ani o jej ciąży. A złoty środek nie istnieje. To tak okropnie boli. Nie jest to nawet kwestia chyba zwyczajnej zazdrości, tylko żalu. To jest kwestia obserwowania kolejnych etapów czyjejś zdrowej ciąży, podczas gdy przypominają się nam nasze etapy, szczęśliwe etapy, bo nic nie zwiastowało najgorszego. A nasz etap, to był etap wybierania powoli łóżeczka, mierzenia pokoju, czytania o wanienkach, zastanawianiu się nad przeprowadzką, nad tym jak to będzie z uśmiechem na ustach itd. To nie jest sfera abstrakcji czy marzeń. To jest sfera planów i pewnej przyszłości, która runęła dla nas w tym momencie w gruzach.

Jestem mamą NIESPEŁNIONĄ

I to uczucie jest najgorsze. Uczucie pustki, braku, rozżalenia, ogromnej tęsknoty za własnym dzieckiem, niespełnionych wyobrażeń. Trzeba dodać, że każda z nas wraz z pierwszymi dniami ciąży przygotowuje się na bycie mamą, a w zasadzie już jest mamą. Organizm również nas na to przygotowuje, zachodzą poważne zmiany w ciele i mózgu. A przerwanie tych przygotowań w sposób tak brutalny jak obumarcie malucha w brzuchu, jest czymś tak gwałtownym, drastycznym i nienaturalnym.

Pojawiło się też uczucie, tak mało mi znane wcześniej. Współczucie samemu sobie. Współczuję nam. I wtedy pęka mi serce. Niedługo po porodzie zdecydowałam się na pomoc psychologa. Mam za sobą traumatyczną śmierć mamy kilka lat temu, po której postanowiłam poradzić sobie sama. Ale nie tym razem, nie mam ochoty siłować się sama ze sobą. Z resztą najczęściej nie jest to terapia standardowa indywidualna. Tylko pomoc w przejściu przez żałobę, w zrozumieniu jej, w zrozumieniu siebie i swoich emocji, w poukładaniu sobie pewnych spraw w głowie. Jeśli trafi się na kogoś z ogromną empatią i profesjonalizmem, takie spotkania są jak złoto. Uczestniczę w nich razem z mężem, który też został obarczony w ostatnich tygodniach ogromnym stresem, traumą, lękiem o mnie, a równocześnie musiał kontynuować pracę i ogarnianie domu, jedzenia, papierkologii wtedy kiedy ja nie byłam do tego zdolna.

Kolejnym moim stresem jest praca, do której właśnie musiałam wrócić po dwóch miesiącach, a przecież miało mnie tu już nie być. I to uczucie jest przetrudne, obok tego wrażenia, że wszyscy wiedzą co się wydarzyło i obserwują moje zachowania. Ale wiem, że jest to naturalne. I naturalny jest ten stres i niechęć do powrotu do starej rzeczywistości. Temat straty, to jest niezwykle skomplikowany temat. Wpływa na wszystkie sfery życia. Warto chyba jednak starać się zaczepiać myśli o cokolwiek dobrego. Skupiam się na mężu, na jodze, na przygotowaniu dobrego jedzenia, na błahych sprawach. Równocześnie wyobrażam sobie, że muszę zadbać o siebie, jeśli chcę być gotowa na nową ciążę, która narazie jest wielkim marzeniem. Muszę być wojownikiem. To oczywiście nie odbiera mi prawa do codziennego płaczu. Tęsknota jest zbyt silna.

Warto dać sobie przestrzeń do przeżywania

Aby móc pomagać innym (stabilnie odnajdywać się w rzeczywistości i na przykład akceptować cudze szczęśliwe ciąże), najpierw musimy pomóc sobie. Warto też dać sobie przestrzeń do wynurzenia się z tego bólu kiedy to tylko możliwe. Spokojny oddech, uśmiech też są wskazane i nie możemy się za nie biczować, tylko musimy wykorzystać to jako okazję do powolnego powrotu do stabilnego życia. Stabilne życie nie oznacza jednak negacji tego co się wydarzyło, maluchy już na zawsze będą częścią nas, a my na zawsze będziemy mamami, z najtrudniejszymi rolami.

Dziękuję za możliwość rozpisania się ze swoją historią, nikt nie zrozumie jej lepiej niż Wy. Trzymam kciuki za wszystkie wojowniczki. Nawet jeśli nimi się nie czujecie, to nimi jesteście, bo nosicie w sobie ogromny ciężar i wyzwanie życiowe. Ściskam ciepło.

Autor: Niespełniona Mama

Tak długo wyczekiwane

Tak długo staraliśmy się z mężem o dziecko.
Już myśleliśmy, że coś jest nie tak kiedy w końcu zobaczyłam dwie kreski. Radość była przeogromna, obydwoje płakaliśmy ze szczęścia.

Po pierwszej wizycie u ginekologa, byliśmy naprawdę szczęśliwi.
Do pewnego dnia…

moje kochane aniołki

Od rana czułam się dziwnie. Piersi przestały mnie boleć, miałam wahania nastroju.
Wróciliśmy akurat do domu i wtedy to się stało…. okropnie zaczął boleć mnie brzuch, poszłam do łazienki i zobaczyłam krew…

Wszystko mi się zawaliło. Wyszłam z płaczem z łazienki i poszłam do męża. Mąż zabrał mnie do ginekologa, tam tylko potwierdziły się nasze przypuszczenia. Już go nie było, nasze dziecko odeszło. Świat się zawalił, byłam zrozpaczona. Mąż bardzo wspierał mnie po wszystkim, pocieszał.

Myśleliśmy, że już się nie uda, że przecież tyle się staraliśmy i nic.. a tu po 3 miesiącach od poronienia zobaczyliśmy dwie kreski na teście. Teraz mamy pięknego, zdrowego synka

Autor: Ewa

Gdy kolejny raz wierzysz, że się uda a ON ci pokazuje kto rozdaje karty…

Mam konflikt. Ogromny konflikt, który narastał. Teraz nie odpuszczę…
Zawsze byłam osobą wierzącą, tak zostałam wychowana, pragnęłam wpoić to moim dzieciom i przekazać im cenne wartości. Teraz to runęło, w wieku 39 lat mój świat zawalił się ponownie. Tyle razy zostałam wystawiona na ciężkie próby – dźwigałam. Ale nie tym razem. Każdy upadek czyni mnie słabszą, bezsilną, dodaje lat, odbiera radość z codziennych chwil.

Historia kobiet po poronieniu
Jest rok 2007. Po 2 latach małżeństwa oczekujemy z mężem upragnionego dziecka.
Rodzi się syn i ta diagnoza (Zespół Downa). Chwilowa radość z narodzin przeradza się w rozpacz, żal, masę pretensji, zapytań. W dal odchodzi kariera, radość, która nas przepełniała. Naszą codziennością stają się wizyty w szpitalach, operacja serca, kontrole, rehabilitacja…

Maj 2008 – jestem w ciąży

Wciąż niepogodzeni z chorobą syna, drżymy o nienarodzone maleństwo. Jesteśmy zdeterminowani i pewni. Amniopunkcja! Musimy mieć pewność, że dziecko jest zdrowe. Drugi raz tego nie udźwigniemy. Stawiamy się w umówionym czasie, podpisuję papiery iż mam świadomość, że zabieg inwazyjny wiąże się z minimalnym (a jednak) ryzykiem powikłań. TAK jestem pewna – podpisuję.
Wracamy do domu, wychodzę z auta……. Wody płodowe odeszły. 16 tydzień ciąży.
W biegu wracamy do szpitala. Ryzyko przedwczesnego porodu, poronienia. Leżeć.

Tak mi mijają naprzemiennie dni, tygodnie w szpitalu, w domu

30 tydzień ciąży – ze skurczami, krwawieniem wpadam do szpitala. Już nic nie da się zrobić. Zaczął się poród. Zamieszanie potworne. Masa ludzi przy mnie, jedni badają, drudzy przebierają do zabiegu cc, w tym wszystkim zwijam się z bólu. Budzę się na sali. Moja córeczka żyje, leży w inkubatorze.
W nocy mnie budzą, muszę podpisać jakieś papiery, gdyż moje maleństwo ma zaburzenia w oddychaniu, muszą ją transportować do innego szpitala…
Tam spędza 2 miesiące, w końcu jest z nami!

Mam 27 lat i mówię KONIEC. Dość przeżyć! Więcej bym tego nie zniosła

Mijają lata. Kończę 30 potem 35 lat i tak czuję, że chciałabym mieć kolejne dziecko.
Ale jakoś bez specjalnego ciśnienia, tak na spokojnie o tym myślę.
Jednak gdzieś w tyle głowy wraca na nowo lęk. Odpuszczam.

Mam 37 lat i znów to pragnienie. Tym razem silniejsze, dojrzalsze, przemyślane.
Tak spróbujmy! Limit nieszczęść naszej rodziny wyczerpany – myślę.
Maj 2018 jestem w ciąży!!! Potworna radość. Wizyta w gabinecie za wcześnie 4-5 tydzień, mała kropeczka, ale jeszcze bez akcji serca. Lekarz umawia mi kolejne wizyty ustalając jednocześnie termin badań prenatalnych.
Nie doczekałam. Dla mnie 8 tydzień, pojawia się krwawienie, bóle brzucha, z krwotokiem wpadam na izbę przyjęć.

Badają, USG płód 5/6 tydzień… Poronienie

Procedura postępowań z moim dzieckiem, przerosła mnie. Nic w tej traumie nie zrozumiałam co do mnie mówili. Pojemnik, jaki przynieśli w złości i braku poszanowania przez nich mojej tragedii wrzuciłam do szafki. Dostałam tabletki, które miały mi pomóc. Po nich kolejne skurcze, mocniejsze, gonitwa do toalety i to potworne uczucie jakby pozbywania się własnego dziecka.

Wracam do domu, pusta, samotna, załamana. Nie ogarniam. Nie potrafię zrozumieć. Dlaczego? Gdzieś sobie tłumaczę, że może nie zasługuję na dzieci, zawiniłam w życiu i teraz nie jest mi dane. Mimo pretensji staram się myśleć racjonalnie, dojrzale. Wciąż wierzę, chodzę do Kościoła. Modlimy się z dziećmi.

Marzec 2020 udaje się od pierwszych chwil

Jestem w ciąży! Nareszcie! Tym razem na pewno będzie inaczej. Mocno w to wierzę. Nie ma innej opcji. Czuję jak staję się silna. Ta ciążą mnie tak buduje, daje mi radość, pewność, gwarancję że mogę wiele.

Umawiam się na wizytę jednak na spokojnie na 8 tydzień, by nie za wcześnie jak uprzednio. Jednak im bliżej wizyty czuję niepokój. Zaczyna słabnąć moja siła. Nadchodzi dzień wizyty pełna obaw czekam w poczekalni. W końcu kładę się by lekarz zrobił USG. JEST! Mamy to! 8 tydzień, akcja serca, dziecko się rusza. Pstryk i pierwsze zdjęcie chowam do karty ciąży. Dumna jak paw, szczęśliwa jak mała dziewczynka biegnę do męża.

Nie posiadamy się z radości

Pełnia szczęścia ogarnia mnie całą. Mimo nie najlepszego samopoczucia co dzień chcę góry przenosić. Wszystko chce mi się robić. Energia mnie rozpala do działania. Zbliża się termin testu Pappa z krwi, a po nim po 2 tygodniach badanie prenatalne.
Dziwne uczucie, ale nagły spadek radości, potworny niepokój powoduje, że biegam do toalety po 4-5 razy na godzinę sprawdzając, czy aby nie krwawię.
No nie… zaczyna mi siadać psychika. Wszystkie poprzednie przejścia wróciły ze zdwojoną siłą. Staję się nerwowa, apatyczna, nie panuję nad sobą. Usiłuję sobie samej tłumaczyć, że na pewno wszystko ok, a to wynik jedynie zaistniałych przeżyć i mojej chorej wyobraźni. Testy za mną.

Zostało oczekiwanie na badanie prenatalne, długie 2 tygodnie

Zauważyłam śluz, dziwny śluz. nie taki jak wtedy z krwią, ale też nie taki czysty. Ma jakiś delikatny kolor, jednak trudny do opisania. Mam stan przedzawałowy. Ciśnienie skacze, czuję, że zemdleje. Uspokajam się. Będzie dobrze. Internet przekopany w szukaniu pomocy. Za 2 dni i potem za 3 sytuacja się powtarza. Nic tłumaczę sobie, nie masz wpływu poczekaj na wizytę.
20 maja 2020 termin badań prenatalnych. Wchodzę do gabinetu i zaczynam od razu. Panie doktorze nie czuję tej ciąży. Coś jest nie tak. Nie czuję się jak w poprzednich. Od razu zaczyna od USG. Cała drżę, czuję że zaraz zejdę.

Słyszę:”Coś masz z tym przeczuciem. Nie mam dobrych wieści, serce nie bije od ok. 2 tygodni…..”.

Wtedy pojawił się pierwszy raz ten dziwny śluz. Czuję, że gram w jakimś filmie, że śnię, zaraz mnie ktoś obudzi. Usłyszę że wszystko ok.
Słyszę: „Przyjedź do szpitala, najlepiej jutro bo psychicznie tego nie zniesiesz.”
Patrzę ze wzrokiem pełnym pytań, dlaczego ja, dlaczego znowu, co takiego zrobiłam??? Nie słyszę odpowiedzi…

Idę do męża – czeka na parkingu, płaczemy oboje. Nie dowierzamy.
Noc nieprzespana. W domu pytania dlaczego mamusiu znowu musisz jechać do szpitala. Zdawkowo odpowiadam, ale córka drąży. Widzę łzy w jej oczach, tak jakby wiedziała. Tamtym razem jej powiedziałam, płakała. Teraz nie chciałam jej sprawiać ponownie bólu.

Jestem w szpitalu. Tym razem decyduję się sama na zabieg

Zbyt dokładnie pamiętam co się działo ostatnim razem. Teraz nie chce nic czuć, widzieć. Procedura papierkowa jednak mnie nie mija, przeżywam na nowo, czuję się wstrętną, beznadziejną matką.
Idę na zabieg, wchodzę do sali (5 kobiet i obcy lekarz siedzący na łóżku).
Wszyscy skupieni na mnie, chyba zemdleję. Wewnętrzny ból, świadomość niemocy, bezradność. Pytam gdzie mój lekarz. Widzą, że kiepsko wyglądam, więc dzwonią po mojego dr. Przychodzi i chwyta mnie za rękę. Łzy spływają po policzkach.
Budzę się na sali. Już po wszystkim. Nic nie ma. Zostałam sama z tą niewyobrażalną pustką w środku.

Dziś Dzień Dziecka

Miałam w planie w ten dzień poinformować starsze dzieci, że będą mieć rodzeństwo. Nie ma o czym mówić. Nie będą. Nie teraz, nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek.
Piszę ten post bo wiem, że my kobiety w takich chwilach szukamy wsparcia.
Partnerzy inaczej postrzegają ten ból. Jest on krótszy, szybciej się z nim potrafią pogodzić. My od samego poczęcia czujemy to dziecko, każde złe samopoczucie, ból piersi nie dający spać, gonitwy do toalety, uświadamiają nam ten wspaniały czas, czas oczekiwania na nasze maleństwo. Mężczyźni tego nigdy nie poczują stad ich odczucia są odmienne od naszych.

Nie radzę sobie. Stale płaczę, myślę, pytam dlaczego

Nie potrafię skupić myśli na tym co mam tylko żyję tym co miałam mieć. Ta potworna sytuacja odbija się na wszystkich domownikach. Chcę się cieszyć codziennością, mam w domu 2 dzieci, ale 2 pochowałam też w moim sercu i to powoduje tą rozpacz.

Mam konflikt z NIM !
Pytam się : Gdziekolwiek jesteś? Jeśliś jest ? !!!

Autor: Monique

Jedna na sześć…

Mam 32 lata, wspaniałego rocznego synka i kochającego narzeczonego.
Kiedy mały się urodził wiedziałam już, że chcę mieć drugie dziecko jak najszybciej się uda, żeby była mała różnica wieku między nimi.

aniołek

Kwiecień

Cały czas karmie piersią. Pierwszą miesiączkę dostałam w kwietniu – 11 miesięcy od porodu. Zaczęliśmy konkretne starania. Kupiłam testy owulacyjne, ciążowe… zrobiłam w połowie test owulacyjny, trafiłam. W okolicy spodziewanej miesiączki zrobiłam test – w sumie niepotrzebnie, bo zaraz potem dostałam okres, trudno. Spróbujemy przy następnej.

Maj

Druga miesiączka i znowu test owulacyjny pozytywny. Pierwszy test ciążowy zrobiłam chyba 9 dni po owulacji – negatywny, ale 2h później wyciągnęłam test z kosza i była tam – ledwo co widoczna, blada kreseczka obok drugiej wyraźnej – nie mogłam uwierzyć. Chciałam skakać z radości. Zrobiłam jeszcze 11 testów każdego dnia jeden, z dnia na dzień kreska była coraz wyraźniejsza, potem przyszedł dzień miesiączki i nic. Umówiłam się na wizytę.

Ostatni test zrobiłam w dniu wizyty – pozytywny

Był to 6 tydzień, USG pokazało pęcherzyk, szczęście ogromne. Dostałam skierowanie na badania laboratoryjne, następna wizyta za 2 tyg.

8 tydzień. Na USG bijące serduszko, lekarz nie miał zastrzeżeń, wszystko prawidłowo się rozwija, kolejne skierowanie i za 2 tygodnie wizyta, mam przyjść wcześniej do położnej założymy kartę ciąży.

10 tydzień. Podobnie jak w pierwszej ciąży nie miałam żadnych nudności czy wymiotów, czasem pobolewał mnie delikatnie brzuch, ale wcześniej też tak było więc się nie przejmowałam. W zasadzie odkąd się dowiedziałam o ciąży to chuchałam i dmuchałam na siebie. Podekscytowana poszłam na wizytę, dostałam kolejną moją kartę ciąży, namacalny dowód mojego szczęścia rozwijającego się w brzuchu. Lekarz robi USG. „Bardzo mi przykro, ale ciąża się nie rozwija.” Pokazał mi USG… brak bijącego serduszka…. Jak to, przecież wszystko było w porządku…

Umarłam…

Dostałam skierowanie do szpitala na obserwację – niech inny lekarz jeszcze zobaczy.
Dzień wcześniej siedzieliśmy w domu, przyszła do nas mama narzeczonego i śmiałam się do niej, że chciałabym tak jak on, który wrócił właśnie z 2 dniowego wyjazdu na ryby pojechać gdzieś „na noc” odpocząć… wyjść z domu… wiem, że w chwili jak to mówiłam moje dziecko już nie żyło, ale mimo to mam poczucie, że powiedziałam to w złą godzinę… że wywołałam wilka z lasu… nie przypuszczałam że tak szybko będzie „okazja”…

Pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia do szpitala

Po raz pierwszy musiałam zostawić synka samego, bez mamy. Przyjęli mnie na oddział, w sali leżałam sama. Zrobili badanie i USG, pobrali krew na beta HCG. Nie miałam złudzeń, nie musieli nic mówić, widziałam ich twarze… rano pobrali krew na jeszcze jedno beta HCG, kolejne USG. Tym razem pani doktor… potwierdziła to, co już wszyscy wiedzieli – ciąża martwa sama już zanika. Dostałam tabletki na wywołanie krwawienia, po 5h zabrali mnie na zabieg…

Obudziłam się PUSTA… tak namacalnie pusta, że to chyba niemożliwe. Jeszcze dzień wcześniej czekałam na moje maleństwo, a teraz nie ma już nic, żadnego śladu… tylko ten ból w sercu..

Pamiętam jak pani doktor przy ostatnim USG powiedziała że takich ciąż nie ma co żałować nawet i rozpamiętywać, że gdyby była zdrowa to by nie umarła… że jestem młoda, mam synka przecież i że zajdę w kolejną ciążę.. Że lepiej teraz niż np w bardziej zaawansowanej ciąży… Jak można powiedzieć coś takiego kobiecie która straciła właśnie dziecko…. „Nie warto żałować… lepiej teraz jak później…” A ma to znaczenie, na którym etapie to się stało? Ja już kochałam tą kruszynę…

Wiem, że 1 na 6 ciąż kończy się poronieniem w I trymestrze

Tak już to wiem, wiem też, że połowa ciąż kończy się w 4-5 tyg i kobiety nawet nie podejrzewają, że były w ciąży, po prostu dostają kolejną miesiączkę…
Leżałam w szpitalu i przez korytarz słyszałam bicie serduszek na KTG u innych ciężarnych, potem słyszałam płacz noworodków i dusiłam się, umierałam… zastanawiałam się dlaczego to ja nie mogę leżeć po drugiej stronie korytarza, dlaczego to nie moje dzieciątko płacze… dlaczego to ja byłam tą 6 ciężarną ze statystyki…

Potem przypomniałam sobie jak siedziałam w poczekalni czekając na pierwszą wizytę, obok siedziały dwie kobiety, które się znały. Jedna żaliła się że po 18 latach zaliczyła wpadkę, że jak zobaczyła dwie kreski na teście to się załamała i ryczała tydzień i powiedziała wtedy „no trudno, stało się… nie chce, ale co zrobię?”… Teraz sobie myślę.. wiem, że nie powinnam bo nikomu nie powinno się to przytrafić…. Ale skoro ona nie chciała tej ciąży, to czemu ona nie mogła być tą 1 na 6…

Kiedy następnego dnia po zabiegu, lekarz mnie wypisał, w zasadzie wybiegłam ze szpitala, nie mogłam tam przebywać chwili dłużej…
Teraz wszyscy się pytają jak się czuję… co mam im powiedzieć… że dobrze? Kiedy wcale tak nie jest, fizycznie ok, nic mnie nie boli… a psychicznie? Źle, okropnie, czuję niewyobrażalny żal, złość , chce mi się ryczeć i krzyczeć. Kiedy jestem z synkiem, czy narzeczonym nic nie pokazuje po sobie, on też to przeżywa. Rodzina wie co się stało, poprosiłam ich żeby już nie pytali się codziennie jak się czuję bo i tak nie zrozumieją. Ja nie potrafię o tym rozmawiać, nawet jakbym chciała to po prostu zaczynam płakać. Zresztą przecież nie mogę im powiedzieć jak rozsypaną mam psychikę bo wiem, że nikt nie chce słyszeć takich rzeczy, mało przyjemne to jest więc się uśmiecham po prostu…

W ciągu dnia funkcjonuję naprawdę dobrze, mam przecież dziecko, które mnie potrzebuje cały czas, mam dla kogo żyć i po co żyć, więc żyje dalej, ale kiedy kładę się spać i zostaje z myślami sama, albo rano zaraz po przebudzeniu czuję tą straszną PUSTKĘ i za każdym razem przypomina mi się, że już nie ma mojego dzieciątka…
W klatce obok sąsiadka niedługo będzie rodzić, w bloku obok inna też… cieszyłam się, że zaraz i ja będę miała taki brzuszek, śmiałam się do narzeczonego że nasze dzieci będą się razem bawić, teraz ich widok sprawia mi ból… po prostu zazdroszczę im…

Wiem, że jak tylko dostane zielone światło od lekarza będziemy się starać ponownie…
Czytałam już, że kolejna ciąża po poronieniu może przebiegać książkowo bez żadnych problemów, zagrożeń czy komplikacji i że najczęściej tak jest… ale wcale mnie to nie uspokaja…

en strach… strach i obawa, a co jeśli to się zdarzy znowu… już będzie ze mną zawsze…

Autor: Ma