Mam 32 lata, 2-letniego synka i dziś test pokazał 2 kreski. Który to test? Nie pytajcie…
Już bym pewnie miała dobre auto za tą kasę. Znacie to uczucie: boje się być szczęśliwa, jakby przeczucie, że za zakrętem czyha niebezpieczeństwo. Bo to moja czwarta ciąża. Był kwiecień 2017 r. Razem z narzeczonym nie posiadaliśmy się z radości! Obdzwoniliśmy rodziców, rodziny. Wyliczyłam z położną (bo przebywam w UK), że to 9 tydzień. Potem poszło: wizyty u położnej, usg za 4 tygodnie, czas wręcz biegł… kwitłam. 13 tydzień, USG, miałam tak pełny pęcherz, ze prawie pękłam, ale radiolog nic nie widziała, musiała zrobić USG dopochwowo, po czym stwierdziła, ze ciąża jest o wiele młodsza niż myśleliśmy. O braku bicia serca nie wspomniała. Wyczytałam to potem w dokumentach.
Po tygodniu miałam kolejne USG i kolejny zawód
Przez ten tydzień modliłam się, dużo leżałam, przeprosiłam wszystkich, którym wyrządziłam jakaś krzywdę. Po tygodniu zapadł wyrok: płód jest jeszcze mniejszy, nie rośnie, serce nie bije. Narzeczony był tam ze mną. Płakaliśmy, wspieraliśmy się nawzajem. Dali mi tabletki, chyba Cytotec, dali kodeine. Mogłam też czekać co z tego wyniknie lub zapisać się na zabieg. Wybrałam tabletki. Był czwartek, ok.13:00. Przyjechaliśmy do domu, wzięłam tabletki pod język, po godzinie-dwóch zaczęłam wymiotować, krwawic. Noc spędziliśmy na kanapie. Narzeczony ciągle przy mnie. W nocy obficie krwawiłam, rano jakby uspokoiło się. Nosiło mnie. Poszłam do lekarza po zwolnienie. Dostałam 2 tygodnie. Poszliśmy do sklepu po środki sanitarne.
Był 26 maja: Dzień Matki! A moje właśnie umarło…
Po kilku dniach wszystko uspokoiło się (tak myślałam). Po 4-5 dniach znów zaczęłam krwawic obficie, do tego stopnia, że wezwaliśmy ambulans. Przyjechali po godzinie, zbadali puls i zapytali czy chcę pojechać do szpitala. W karetce krwawiłam nieprzerwanie. Ciągle miałam tez mdłości. W szpitalu czekałam ponad godzinę, dopiero kiedy krew zaczęła kapać z wózka, zainteresowali się mną. Po kilku godzinach zrobili mi zabieg, ponieważ jakaś tkanka zablokowała się. Obudziłam się ok.4 rano. Mój partner siedział obok łózka. Sala, na której leżałam, liczyła kilkanaście łóżek oddzielonych kotarami. Wypisali mnie o 12 tego samego dnia.
Był 1. czerwca
Po wszystkim długo nie mogłam dojść do siebie. Stroniłam od ludzi, nie chciałam wracać do pracy w fabryce, chociaż partner i jego rodzina namawiali mnie. Po 4 tygodniach wróciłam do pracy i było mi niezmiernie ciężko. Zrezygnowałam z funkcji i przywilejów team leadera, chciałam tylko wykonywać proste czynności. Miałam problemy ze snem, z praca, w związku. Poszłam do lekarza, skierowali mnie na counselling. Skontaktowałam się z fundacją wspierająca kobiety po rożnych przejściach. Wstępna wizyta była bardzo przykra. Kobieta robiąca wywiad była bardzo niemiła: twierdziła, że moje poronienie to nic specjalnego. Przydzielili mi młodą studentkę. Chodziłam na terapię przez kilka miesięcy.
W ciągu tych kilku miesięcy znów zaszłam w ciążę
Dokładnie 3 września zrobiłam test, ale partner zniechęcił mnie, mówiąc, ze pewnie kolejny test negatywny i szkoda pieniędzy. Dzień później opróżniam kosz i wyciągam test z 2 kreskami. Dzwonie do lekarza, do chłopaka, zanoszę próbkę moczu do przychodni… kupuje jeszcze 1 test: pozytywny. Przychodnia potwierdza, ich zdaniem to 4-6 tydzień (liczą od ostatniej miesiączki), procedura rusza od nowa. Po 2 tygodniach wizyta u położnej, potem bóle w podbrzuszu. W 8 tygodniu jadę do szpitala na oddział wczesnej ciąży (early pregnancy unit). USG rozwiewa obawy, ale jestem dopiero w 6.tygodniu, jednak serce bije. Biorę wolne od pracy, bo się boję.Wracam do pracy w 12 tygodniu. Nagle znów ostry ból w dole brzucha. Robią badania, podwyższone ciśnienie, ale diagnostycy i USG już nie pracują. Odsyłają nas do domu.
Tydzień później nareszcie USG i wszystko w normie
Wyniki badań na syndrom Downa i Patau są w porządku. Nareszcie 5. tydzień i kolejne USG: chłopiec. Mój partner myślał, że byłam rozczarowana, a ja po prostu cieszyłam się i martwiłam jednocześnie. W 6. miesiącu zaczęła lecieć siara. Potem pierwsze ruchy, usłyszałam bicie serca: niezapomniane. Urodził się w maju 2018, naturalnie, 4 dni po terminie, nigdy nie odeszły mi wody, ale poród szybki, tylko popękałam 3. Stopien. Do porodu nie zdążyli mnie znieczulić, to później dostałam Epidural na zakładanie szwów. Wyszliśmy tego samego dnia. Rozwija się zdrowo. Byliśmy naprawde szczesliwi, choc nie obylo sie bez trosk i problemow wychowawczych, karmie go dotychczas. Okres nie wrocil dopoki moj syn nie skonczyl 9 miesiecy, pewnie za sprawa karmienia. Mial 10 miesiecy, poszlam przebadac sie, zapytalam o antykoncepcje. Dali mi tabletke POP, ktora mozna stosowac karmiac. Po niej wrocil okres, wlasciwie krwawilam caly czas. Podziekowalam za tabletki.
Zaczelismy starac sie o dziecko kiedy skonczyl rok: bez skutku
Przez 2-3 miesiace znow brak okresu, ale wynik testu negatywny. Znow sie staramy-bezskutecznie. Wreszcie w lutym 2020 przelom: test pozytywny, 2 dni po urodzinach. Dzwonie do meza, do przychodni… machina rusza, nie posiadamy sie ze szczescia. Tydzien pozniej polozna: wizyta trwa 10 minut, za tydzien nastepna, towarzyszy mi synek i ta trwa juz godzine. Jest duze zamieszanie:zle nazwisko, inny adres, nie ta przychodnia. Rzekomo 6. Tydzien ciazy.Mowie w pracy, powoli oswajamy sie z ciaza, kompletujemy wyprawke. Wkrada sie Covid-19. Okolo 9.tygodnia zaczyna bolec mnie brzuch. Dzwonie na EPAU ( wczesna ciaza), jade do szpitala, wypraszaja meza i dziecko ze szpitala. Na badanie ide sama. Pelny pecherz nie pomaga, znow nie widza Dziecka, pytaja czy moze byc mlodsze, moze jest zbyt wczesnie. USG dopochwowe tez nie przynosi jednoznacznej odpowiedzi. Kaza wrocic za 10 dni. Najwieksza meka: w domu i w pracy jak na szpilkach. 10 dni pozniej znow szpital. Maz zostaje z dzieckiem, czekam od 10 rano, o 11 wreszcie USG i wyrok: przykro nam, nie rosnie, nie rozwija sie.Nie mam zasiegu, nie wiem jak maz i syn. SMS-y nie docieraja. Chce tylko wyjsc. Zachowuje kamienna twarz. Kaza czekac, po 4h wreszcie wzywa mnie lekarz.
Najgorsze 4h zycia. Mam wybor: zdac sie na nature albo przyjac cytotec
Wybralam nature, ale wzielam lek na wszelki wypadek. Jest 30 marca. 31 marca wzielam tabletki, zadzialaly szybko, na szczescie tylko obficie krwawilam, kazdego dnia mniej. 2 kwietnia dostalam krwotok: porod z rzeznia w jednym. Maz poszedl po srodki sanitarne, kolezanka,chcac mnie pocieszyc, mowi, zebym wstrzymala sie z kolejna ciaza na lepsze czasy, ze to zly czas, sama wlasnie urodzila… syty glodnego nie zrozumie…2 kwietnia, zmieniam podpaski co 5 minut, nagle cos gabczastego wielkosci mydelka laduje w mojej dloni. Maz kaze mi „to” wyrzucic, synek niewiele rozumie. Maz tez jest pomocny, ale przezywa to po swojemu. Boli cialo i psychika. Jestem bardzo blada i slaba. Byle nie musiec jechac do szpitala. Mijaja dni i tygodnie, a ja mysle, ze mogalbym miec juz skan, polowkowe… mam meza i dziecko, obje chodzimy do pracy, bo koronawirus, duzo czasu dla rodziny i duzo rozmyslan.
Czymze jest strata Dziecka w porownaniu do tylu smierci?
W wyniku zaniedbania lekarzy dostaje przypomnienie o wizycie, wyzywam sie na pielegniarce, zdarza mi sie krzyknac na synka i meza… klocimy sie o byle co. Z utesknieniem czekam na okres… pytam czemu my, czemu inni moga, a my nie? Nie palimy, nie pijemy, raczej zdrowo jemy, duzo spacerujemy… raz w zlosci powiedzialam, ze tesciowa powinna umrzec, nie moje Dziecko, potem zalowalam bo zrobilam przykrosc mezowi. Oni nawet nie wiedzieli o ciazy, o jej utracie.
Nagle dzis 2 kreski na tescie. Dzwonia z pracy, zeby wrocic, ale czy powinnam? Boje sie o siebie i rodzine, o synka, o to Dziecko, ktore we mnie rosnie, o to co dalej. Nie dam rady kolejny raz, ale wiem, ze musze byc silna dla moich mezczyzn. Boje sie utraty pracy, ustaty kolejnego Dziecka, braku srodkow do zycia. maz tez ciagle czeka ba wezwanie do pracy.
Mowi mi, zebym zachowala spokoj, ale jak sie nie denerwowac, nie martwic?