Moja mała, ogromna strata

Chciałabym podzielić się moją krótką historią ogromnej radości i jeszcze większego smutku. To były tylko 4 mm, albo aż 4 mm mojego skarba, którego pokochałam od samych 2 kresek na teście ciążowym. Zastanawiam się, czemu? Czyja to była wina?

było tak blisko

Może niczyja i tak miało być? Może ginekologa, do którego poszłam na 1 wizytę, po potwierdzeniu ciąży z wynikami krwi. Przecież wykrył torbiel, nie zareagował… powiedział, że sam się wchłonie.

Był to wtedy 4 tydzień życia mojej kropeczki

Kolejną wizytę zapisał na za 3 tygodnie. Pełna radości i nadziei pojechałam tam. Zamknięte? Dzwonię więc… „Przepraszam jestem chory, zapomniałem do Pani napisać, że wizyta odwołana”. Spanikowałam. Ale jak to? 4 tygodnie bez kontroli? Przy torbieli? Udało mi się znaleźć innego lekarza, który przyjął mnie następnego dnia. Miał być to już 7 tc. Na USG wyszło, że to 6 tc.

Serduszko jest, bije bardzo ładnie

Duphaston na torbiel, sam się nie wchłonie, może grozić poronieniem. Następna wizyta za tydzień. Lekarz powiedział, że jesteśmy młodzi i będzie dobrze. Przychodzi czas następnej wizyty. Bradykardia, płód nadal na 6 tc, skierowanie na szpital. Jadę więc. Przyjęto mnie na oddział. Wieczorem przychodzi inny lekarz, nie ten, który mnie przyjmował.. rzuca się do mnie po co tutaj jestem, nie ma krwawień, więc szpital to nie miejsce dla mnie.

„Twój lekarz wysłał Cię tutaj żeby sobie uciszyć sumienie..”

Doprowadził mnie do płaczu. Wyszedł. Po pół godziny wraca i pyta, czy już sobie popłakałam. Mówi mi, że szpital mi nie pomoże, że i tak stracę ciążę. Rano przyszedł ordynator mówi, że USG zrobią mi jutro. Leżę więc i czekam. Nadeszła niedziela… idę na USG. Sytuacja bez zmian. Tętno płodu 70/min, nadal 6 tc. Szanse są równe zero, proszę się nie nastawiać. W poniedziałek kolejne USG, nadal to samo. Poczekajmy do jutra, ale niech się pani przygotuje na poronienie. Wtorek rano… kolejne USG. „No droga Pani, serca już nie ma”.

Kolana się pode mną ugięły

Siedzę na korytarzu. Po mojej lewej kaplica. Patrzę na figurę Jezusa i mówię: „Właśnie dlatego w Ciebie nie wierzę”. Zaproszono mnie na rozmowę, powiedzieli, że mogę zrobić badania genetyczne, mogę poprosić o skremowanie resztek, lub po prostu mogę wyrzucić podpaski. Mówię, że chcę skremować. Więc proszę iść do pielęgniarek i poprosić o pojemnik.

Poszłam do pokoju napisać sms do męża. „Kochanie straciłam naszą kropeczkę”

Ze łzami w oczach poszłam na podanie leków dopochwowo. Po 1 dawce dreszcze, ciągły płacz. Poszłam po 2 dawkę… „Doktorze chyba mam gorączkę”- „Nie ma pani, to nerwy”. Po kolejnej dawce czułam się jeszcze gorzej. Przychodzi położna „Może herbatkę pani zrobię, a coś pani rozpalona. Zmierzymy temperaturę ” 38,6 podali mi paracetamol i słyszę lekarza: „A co jak ona ma koronawirusa”. Wstrętny doktor, ten sam który, nie chciał mnie przyjąć na oddział. Czuję silny ból brzucha, wstałam do toalety. Siadam i poszło… przy mocnym skurczu, wypadło ze mnie chyba kilo skrzepów. Byłam tam 40 minut, wszystko wpadło do wc. Podpasek do kremacji już nie zbierałam. Po co? I tak moje największe szczęście wielkości ziarenka ryżu wpadło do wc. Wstaje,czuję, że zemdleję. Pobiegłam do pokoju i zasnęłam. Rano chciałam iść się umyć i znowu. Mrok w oczach. Proszę położną o pomoc. Podała mi kroplówki. Muszę być na czczo do USG więc tylko to mogą mi podać. Po kroplówce pomogła mi się umyć. Wróciłam do łóżka. Płaczę… Lekarz zaprasza mnie na USG „płód się poronił, ale trzeba i tak łyżeczkować. I proszę pani, chyba pani nie jest zła, że wtedy tak do pani mówiłem, ale ja jestem lekarzem i realistą”.

Jadę na zabieg, płaczę i nie mogę przestać

Uśpili mnie. Budzę się w pokoju. Obok na łóżku siedzi inna pacjentka, wcześniej jej nie było. Jeszcze na chaju pytam „co się stało?”. „Będą wywoływać poronienie, brak akcji serca 8 tc to już 2 raz w tym roku”. Płaczemy razem. Zabrali ją na zabieg, a mnie wypuszczono do domu. Patrzę na ostatnie USG mojej wielkiej miłości. Płaczę i czuję pustkę. To tylko 4mm, a taki ból w sercu za sprawą utraty takiego ziarenka. Boję się. Czy uda się następnym razem? Nie chcę wracać do pracy. Moja siła i wola życia została w szpitalnej toalecie.

„Cierpienia nie da się opowiedzieć – nie ma smaku, barwy, ani kształtu. Jest tylko ciężarem, który nosi się w każdej komórce ciała”

Moja historia, która doprowadziła mnie do tego zabiegu zaczęła się z dniem, w którym dowiedziałam się że jestem w ciąży. Wspaniała wiadomość, będziemy minęli dziecko. Euforia moja, męża, syna i całej rodziny.

Czy ciąża po poronieniu jest możliwa, Kiedy można zajść w ciążę po poronieniu

Wizyta u lekarza żeby potwierdzić radosne nowiny. Jest mała fasolka, serduszko bije. Czyli jest dobrze, bo niby dlaczego miała bym zachować dystans? To moje dziecko.

Znalazłam lekarza który docelowo miał poprowadzić moją ciąże. Telefon – wizyta wtorek wieczorem.

Gdy weszłam do gabinetu byłam wciąż tą samą osobą, oczekującą dziecka. Szczęśliwą kobietą. Gdy lekarz zaczął badanie USG od razu powiedział co widzi. Ciąża obumarła. Moja fasolka nie żyje.

Nie potrafię ocenić, czy lekarz wykazał się empatią, bo szok w jakim się znajdowałam skutecznie wymazał szczegóły tej wizyty. Jedyne co zapamiętałam, to to, że zabieg będzie w poniedziałek, czyli tydzień później. Co to oznacza dla mnie i mojego męża? Tydzień noszenia w brzuchu naszego martwego dziecka, bo dla nas to nie był płód tylko dziecko.

Mój świat przewrócił się do góry nogami. Internet zalewał mnie falą reklam dla ciężarnych, a ja widząc to za każdym razem czułam ból w sercu. Widok ciężarnej kobiety sprawiał że łzy cisnęły mi się do oczu.

Tak mijał dzień po dniu. Ten tydzień trwał wieki. Nadszedł jednak poniedziałek, w którym miałam pożegnać się z moim Maleństwem. Miniony tydzień wycisnął ze mnie więcej łez niż podejrzewałam, że w ogóle się da. Pojechałam więc do szpitala z myślą „dasz radę”, „już odżałowałaś”, ale to była tylko nadzieja na to, że tak będzie.

Po przyjeździe do szpitala i trafieniu na izbę przyjęć zaczął się mój dramat, który trwał do zamknięcia za sobą drzwi (na szczęście jeszcze tego samego dnia).

Izba przyjęć po brzegi wypełniona kobietami w ciąży, głaszczącymi swoje brzuszki. Wśród nich ja, ledwo trzymająca się kupy, co chwila wybuchająca płaczem.

Nadeszła moja kolej. Znowu pytania o ciąże o poronienie.. USG – lekarz poinformował mnie, że rozpoznanie się nie zmienia. „Proszę wyjść i czekać, ktoś po panią przyjdzie”.

Przyszła po mnie pielęgniarka. Zaprowadziła mnie na drugą poczekalnie. Tym razem czekam z tatusiami. W tle słyszę płacz noworodków, dźwięk wykonywanego KTG. Pani wzywa mnie na pobranie krwi i mówi: „Zwolni się miejsce, to panią zawołamy. Proszę wrócić i czekać”. Wracam więc i czekam.

Wychodzi lekarz do jednego z czekających panów. Gratuluje mu syna – cały zdrowy. Ogrom radości na twarzy świeżo upieczonego ojca. Dzwoni do cioci, wujka, mamy, taty, a ja patrzę na to wszystko i czuję autentyczny, fizyczny ból w sercu. Czuję się tak, jakby ktoś celowo wystawił mnie na próbę żeby sprawdzić ile psychicznie jest w stanie znieść kobieta w takiej sytuacji.

Nagle otwierają się drzwi wyjeżdża maleństwo, świeżo urodzone, zawinięte w kokonik a ja nie wytrzymuję, wybucham płaczem. Ból, uczucie niesprawiedliwości, beznadziejności towarzyszy mi z każdą minutą spędzoną w tym miejscu.

Chwilę później sytuacja się powtarza. Kolejny pan zostaje ojcem, a moje cierpienie znowu się potęguje.

Po dwóch godzinach oczekiwania w końcu znalazło się dla mnie miejsce. Idę przygotować się do zabiegu. Jak łatwo się domyślić trafiam na salę gdzie leżą ciężarne, czyli torturom ciąg dalszy, na szczęście szybko mnie zabierają. Zabieg był bardzo szybki, gdy otworzyłam oczy nie do końca  wiedziałam co się dzieje, pamiętam że było mi przeraźliwie zimno. Skuliłam się więc na łóżku i pomyślałam „no to po wszystkim”. Ale to nie był koniec. Nie musiała długo czekać na kolejną dawkę bólu psychicznego. Naprzeciwko mnie położyli kobietę po CC. Nie trudno się domyślić że była najszczęśliwszą osobą pod słońcem, a ja? Jej przeciwieństwo, kłębek nieszczęścia przezywający swoisty dramat.

Rozpłakałam się, ale myślę, że ze względu na specyfikę pracy tego oddziału takich „przypadków” jak ja jest więcej i personel nie okazuje zbytniej empatii

Nie mam żalu o to, że nie znalazłam pocieszenia wśród pracowników szpitala bo byłam po prostu kolejnym przypadkiem i jest to dla mnie zrozumiale. Mam jednak żal o to, że kobiety takie jak ja, które tracą swoje dzieci są wystawiane na takie cierpienie, którego można było by uniknąć.

Czekanie na usunięcie resztek po poronieniu z tryskającymi ze szczęścia świeżo upieczonymi rodzicami  to ból, który ciężko opisać. Przenikający całe ciało, rozrywający serce, wywołujący dreszcze. Pomyśleć, że tak naprawdę można by było go uniknąć, albo chociaż zminimalizować.

Dlatego powtórzę, że mam żal, żal o to, że nikt nie dba o komfort psychiczny kobiet będących w takiej sytuacji. Broszurki, w których możemy przeczytać. że mamy prawo do rozmowy z psychologiem czy osobą duchowną przestają mieć jakiekolwiek znaczenie na tle tego, co faktycznie na nas czeka.

Ból po zabiegu? Znikomy. Ból po tym, przez co musiałam przejść? Nie do zapomnienia.

Z poważaniem,
Pacjentka

Nasze bliźniaczki

Wreszcie spotkałam wspaniałego mężczyznę. Znaliśmy się dość krótko, lecz wiedzieliśmy, że chcemy być razem i chcemy mieć dzieci.

nasze bliźniaczki

Starania zaczęliśmy po miesiącu znajomości, a po dwóch miesiącach okazało się, że jestem w ciąży. Radość wielka i wpis na FB z testem ciążowym. Ja mówiłam: „Poczekaj jeszcze nic nie mów nikomu, zobaczmy czy będzie wszystko dobrze”. To był listopad 2018 roku… Święta 2018 roku to czas emocji… Różnych… 20.12.2018 byliśmy u ginekologa, a był to 11 tc.

Dowiedzieliśmy się, że to ciąża bliźniacza

Pierwsza była radość – bo bliźniaki, a za chwilę słowa lekarza: „Nie wiem jak mam to powiedzieć… Serduszka nie biją… Ciąża obumarła w 9 tc.” Byliśmy w szoku. Zadawaliśmy sobie pytanie: „ale jak to?”. Jeszcze w gabinecie lekarz mówił, że trzeba zrobić szybko zabieg ze względu na moje bezpieczeństwo, na moje życie.

22.12. Mieliśmy ślub.
24.12. Miałam zabieg wyłyżeczkowania.
To były dziewczynki…
Badania genetyczne nie wykazały żadnych wad.
Zrobiłam badania na trombofilię, okazało się, że jestem na to chora. Dostałam progesteron, tabletki i zastrzyki przy kolejnej ciąży i udało się.
9.12.2019. Urodziłam naszego chłopczyka.

Autor: M.

Utrata upragnionego maleństwa

Gdy dowiedzieliśmy się z mężem, że będziemy mieć 2 dziecko byliśmy prze szczęśliwi aż do tego okropnego dnia.

Utrata upragnionego maleństwa

Tego dnia poczułam się gorzej dostałam plamienia udałam się z mężem do szpitala

Był to 18 tydzień ciąży i okazało się, że moja ciąża prawdopodobnie od 14 tygodnia jest martwa. Poczułam okropny ból, rozpacz. Nie mogłam się z tym pogodzić. Skierowano mnie na oddział. Lekarz kazał mi się zgłosić rano. Pojechałam do domu. Przepłakałam całą noc wraz z mężem. Rano udałam się do szpitala. Po 3 godzinach oczekiwania lekarz oznajmił mi, że mnie nie przyjmą, bo nie ma miejsc w szpitalu. Mam się zgłosić za 2 dni i w między czasie zrobić badanie BetaHCG – dziś i za 2 dni by upewnić się, że ciąża martwa. Zrobiłam badanie, ale nie dawało mi spokoju, czy martwa czy może jednak moje maleństwo żyje. Udałam się do lekarza prywatnie do większego miasta, który niestety potwierdził, że moje maleństwo zatrzymało się na rozwoju z 14 tyg. ciąży.

Łzy się lały i okropny ból i pytanie czemu to spotkało właśnie mnie

Dostałam skierowanie do szpitala w tym mieście i miała się do niego udać następnego dnia rano. Wróciłam do domu. Było ciężko. Musiałam swojej córci powiedzieć, że niestety, ale nie będzie mieć ani siostrzyczki ani braciszka bo poszedł do aniołów. Ją również to bolało i płakała. Rano wstałam i udałam się z mężem do szpitala. Czekałam na izbie przyjęć byłam 16 w kolejce. Zaczęły się bóle co 2 minuty i odeszły mi wody. Mąż prosił by mnie szybciej przyjęli, ale oni mówili, że zaraz mnie zawołają i tak minęła ponad godzina. Dalej mnie nie poprosili. Mąż prosił, bo z bólu już nie mogłam. Pani kazała usiąść i czekać – ona się tym zajmie. Usiadłam i za chwilę o dziwo wyszła pani po mnie, ale jak wstałam z krzesła to zaczęłam strasznie krwawić. Wtedy szybko zaczęli mnie przyjmować na oddział ginekologii. Na oddziale dali mi pokój i zawołał mnie lekarz. Poprosił bym przygotowała się do badania. Niestety nie zdążył mnie zbadać, bo tylko usiadłam na fotel i urodziłam swoje maleństwo. Potem musieli mi zrobić łyżeczkowanie, by mnie wyczyścić, ból był niesamowity. Natomiast dalej nie mogę sobie z tym poradzić.

Autor: Mama Aniołka

Kolejna strata

Jestem mamą 4 ziemskich aniołków i 3 aniołków urodzonych dla nieba.
Zawsze marzyłam o dużej rodzinie. Mam trzy córeczki i jednego synusia.
W tamtym roku w sierpniu zdecydowaliśmy z mężem, że postaramy się o kolejnego członka rodziny.

historia poronienia

Dziewczyny są już prawie nastolatkami – mają dwie 10 lat (jedną córeczkę przysposobilismy) i jedna 14 lat – to fajnie by było, aby Kubuś (wtedy 2 latka) miał prawie rówieśnika. Przerwałam tabletki i we wrześniu w pierwszym cyklu się udało. Radość wielka. Czułam się super.

Był to 4 tydzień. Szczęście trwało tylko chwilę

Pamiętam jakby to było dziś. Niedziela 15.10 (data dla nas mam aniołkowych bardzo smutna) zaczęłam plamić. Na IP okazało się, że nic nie widać na USG. Lekarz kazał iść w poniedziałek do ginekologa. Ten potwierdził po spadającej becie, że doszło do poronienia samoistnego. Był to prawie 7 tydzień. Oczyściłam się sama. Nie znam płci maleństwa. Ból niesamowity…

W styczniu tego roku sytuacja się powtórzyła – 5 tydzień

Odkąd skończyłam 29 lat zmagam się z wcześniejszą menopauzą. Obecnie mam 32 lata. Moje jajniki już prawie zanikły. Prawego już nie ma a lewy ma 3 mm. Miesiączka pojawiała się co 3/4 miesiące, bardzo nieregularna. W czerwcu ginekolog powiedział, że jakbym zaszła w ciążę to byłby cud. Umówił mnie na 1.07.19 na USG.

Na tym USG lekarka w wielkim szoku stwierdziła, że mamy Kinder niespodziankę

Był to 6 tydzień, serduszko już biło. Pojawiły się łzy szczęścia i łzy strachu. Dostałam od razu leki na podtrzymanie i nakaz leżenia. Dziewczyny z racji wakacji bardzo mi pomagały. Sprzątały, gotowały, zajmowały się bratem. W 10 tygodniu zaczęłam krwawić. Okazało się, że mam dwa krwiaki i kosmówka się odkleja. Kolejny strach o stratę. Na badaniach prenatalnych w 12 tygodniu o dziwo już wszystko było dobrze. Śladu po krwiakach nie było. Z kosmówką też wszystko ok. Oszczędzałam się jak tylko mogłam.

W 15 tygodniu trafiłam do szpitala z krwotokiem. Serduszko bije.

Odkleja się łożysko. W szpitalu leżałam plackiem, potrzeby załatwiałam na basen, myłam się w misce. 3 tygodnie leżałam odcięta od świata w izolatce – byłam tylko ja, pielęgniarki, lekarze i odwiedzający mąż i milion moich myśli.
W 16 tygodniu zaczęły odchodzić wody płodowe. W 17 tygodniu nie było ich już wcale . Łożysko cały czas się odklejało, krwawiłam cały czas, z krwotokami na zmianę. Moja córeczka mimo braku wód, rozwijała się, walczyła do samego końca, nie ruszała się, bo była przyklejona do ściany macicy ale..walczyła. Od dwóch tygodni wiedziałam, że nie ma żadnych szans. Moja ciąża była bardzo patologiczna. Gdyby to był wyższy tydzień, to dałoby radę coś zrobić.

Dzieci ratują od 22 tygodnia a nam tak mało brakowało…

Leżałam z tą myślą, że moje dzieciątko nie przeżyje. Miałam myśli samobójcze, przychodziła Pani psycholog, ale w sumie co ona mogła…. Przy życiu trzymały mnie tylko moje dzieci i wspierający mąż.
19.09.19 zaczęłam 18 tydzień, a o 18tej odkleiło mi się łożysko, ból najgorszy z możliwych – nie byłam w stanie się podnieść. Lekarka badała mnie na łóżku, rozwarcie na palec. Szybko na porodówkę. Na górze dostałam jedną morfinę, ulga na chwilę. Mąż był cały czas przy mnie, wspierał i pomagał. Oksytocyna jedna i zaraz druga, kolejna morfina i gaz. O 21.54 urodziłam Anielkę. Ważyła 170 gram i miała 19 cm. Wyglądała jak śpiący aniołek.

Nazwałam ja Aniela – od walecznego anioła

Zasnęła na zawsze w trakcie porodu, być może morfina jej pomogła.
Pogłaskałam ją. Powiedziałam jak mocno ją kocham i pożegnałam… Mnie zaraz usypiali do czyszczenia. Czyścili mnie ponad godzinę. Z wyników histopatologicznych wyszło, że moje łożysko było 2 razy w martwicy, przeszło zawał. Błony i pępwonia były cienkie i matowe. Mój organizm zabił moje maleństwo. Mam okropne wyrzuty sumienia. Więcej dzieci już na pewno nie będę miała, nie dość, że ja otarłam się kilka razy o śmierć przy krwotokach to mój organizm pozbawił życia bezbronnego dziecka.

W tą noc śniła mi się Anielka, że trzymam ją na rękach i karmię piersią. Dała mi chyba znak, że jest jej dobrze tam u góry.

Było to nasze ostatnie spotkanie. Liczę, że kiedyś utulę do serca moje wszystkie aniołki…Anielkę miałam okazję pochować. Ma swój ziemski domek, o który dbam. Wierzę, że jest tam u góry ze swoim rodzeństwem, że czuwają nad nami, że są w niebie, w cieple i że jest im dobrze. Moje serce pękło na milion kawałków i już nigdy nie będę taką samą osobą jak sprzed roku.

Autor: Agnieszka