Zaszłam w swoją pierwszą ciążę w lutym. Długo czekaliśmy z decyzją, w końcu uznaliśmy, że moja sytuacja zawodowa na to pozwala. Miałam dużo stresu w pracy, związanego z obawą przed jej utratą, ale także zapewnienie, że w razie ciąży dostanę przedłużenie umowy do dnia porodu. Więc zdecydowaliśmy się na maluszka.
Test ciążowy – radość i niedowierzanie
Zaczęłam dbać o siebie bardziej, więcej odpoczywać, z tyłu głowy mając to niesamowite poczucie, że rozwija się we mnie nowe życie.
Wszelkie obawy, ale też nadzieje na wielką miłość. Kochaliśmy go bardzo od początku. Ciąża przebiegała, jak to ciąża – z zachciankami i nudnościami, ale radziłam sobie z tym. Brzuszek powoli zaczął się uwydatniać, piersi urosły… Wszystko było prawidłowo, a gdy zobaczyłam bicie serca maluszka, podzieliłam się tą wieścią z wieloma osobami, bo jednak radość roznosi człowieka od środka. Był koniec pierwszego trymestru, gdy zgłosiłam się na USG, już z mężem, żebyśmy mogli go zobaczyć.
Niestety przez brzuch nie było go widać…
Więc mąż został poproszony o wyjście. Kolejne USG, chwila ciszy, odwrócony monitor. I słowa pani ginekolog: „bardzo mi przykro, ale ciąża obumarła, niedługo po ostatniej wizycie.” Według aplikacji, którą z wypiekami na twarzy śledziłam co dnia, dziecko miało już mieć 5 cm, miało niespełna 1…
Bardzo to przeżyłam, płacz, szok… W pierwszej chwili pomyślałam, że stracę pracę. To głupie. Ale faktycznie tak się stało. Później nastąpiły dni, które zawsze już będę nosić w sobie, choćbym nie wiem ile wypłakała łez, zawsze będzie ten ból.
Na następny dzień poszłam do szpitala, w którym miałam rodzić
Teraz pamiętam tylko urywki z kilkudniowego pobytu. Lekarze i pielęgniarki byli dość neutralni, raczej taktowni, choć brakowało mi wsparcia duchowego. Dostałam w końcu tabletki na poronienie, tego samego dnia poroniłam w toalecie, zdawało mi się, że wszystko złapałam na ligninę.
Było dużo krwi i szczątki, wyglądało jak dziecko, ale nie byłam pewna. Dostałam kubek z formaliną i sama przeniosłam wszystko dłońmi do tego kubka. Nie czułam wtedy nic. Dobrze, że mąż ze mną był. Niestety nie dostałam informacji na temat możliwego pochówku, moich praw po poronieniu, wszystkiego mąż dowiedział się z internetu. Wyraziliśmy wolę pochówku i badań genetycznych.
Leżałam na sali z dziewczynami, które również roniły, na swoich łóżkach, w toaletach…
Kilka ścian dalej była sala porodowa. Słyszałam krzyki rodzących, krzyki dzieci. I żal rozdzierał moje serce. Długo nie mogłam przestać płakać. Na korytarzu leżały dziewczyny przed porodem z podłączonym miernikiem akcji serca dzieci, słyszałam to miarowe bicie serc i myślałam, że ja już nigdy nie usłyszę bicia serca mojego dziecka.
Miałam zabieg łyżeczkowania. Standardowa procedura. Przez kolejne dwa tygodnie jeszcze krwawiłam, później jeszcze dwa tygodnie kłuło mnie w brzuchu, nie mogłam dużo się ruszać, jakoś odreagować ten żal i złość po stracie (jestem sportowcem, zwykle tak odreagowywałam).
Zwróciłam się o pomoc do psychologa, psychiatry…
Bo ból psychiczny był nie do zniesienia. Teraz – minęły już dwa miesiące. Nie mogę powiedzieć, żebym doszła do siebie. Dużo dało mi poznanie płci dziecka (to był chłopiec) oraz pochowanie go. A raczej tego, co z niego zostało, bo po badaniu w szpitalu dowiedziałam się, że „płodu nie znaleziono”, co było dla mnie kolejnym wstrząsem, bo myślałam przez cały czas, że udało mi się go „uratować”.
Nie udało się też określić przyczyny poronienia, materiału było zbyt mało. Zrobiłam natomiast badania na trombofilię wrodzoną i okazało się, że mam uszkodzone niektóre geny, co mogło wpłynąć na poronienie i na przyszłość potrzebuję brać odpowiednie leki i suplementy, żeby ciążę utrzymać.
Na razie jest mi ciężko
Nie mam pracy, ciągnę jeszcze zwolnienie chorobowe, ale już niebawem będę musiała je przerwać, a moje stanowisko pracy zostało zlikwidowane. Może zajęcie się czymś pomogłoby mi stanąć na nogi, może nie. Jest we mnie jeszcze dużo bólu, poczucia niesprawiedliwości, lęku przed kolejną ciążą. Mówię sobie, że synek pewnie nie chciałby, żebym się załamywała, ale żebym starała się stanąć na nogi i to (a także pomoc męża) mnie jeszcze trzyma.
Jak dla mnie było to najtrudniejsze doświadczenie w życiu, na które zupełnie nie byłam przygotowana. Owszem, wiedziałam, że zdarzają się poronienia, ale nie miałam świadomości, że tak często oraz nie wiedziałam, że ciąża może trwać mimo obumarcia dziecka, jak to się stało w moim przypadku (poronienie chybione).
Jeśli chcesz podzielić się swoją historią, napisz do nas na adres info@poronilam.pl
Przeczytaj też inne historie TUTAJ >>> Wasze historie
Zdjęcie: ©geralt/pixabay.com