Dokładnie rok temu zdecydowaliśmy z mężem, że jesteśmy „gotowi” na dzidziusia. Jesteśmy szczęśliwym, wieloletnim związkiem i rozmowy o tym, jaką rodzinę chcemy tworzyć, ile chcemy mieć dzieci, kiedy chcemy mieć dzieci pojawiały się między nami już od lat.
Mamy to szczęście, że dojrzewamy w podobnym tempie i decyzja ta zapadła między nami harmonijnie. Byliśmy gotowi i szczęśliwi, że teraz czeka nas nowy etap w życiu. Byliśmy też uświadomieni, że starania mogą potrwać i że nie zawsze jest tak kolorowo jak powinno. Ale uświadomienie sobie tego nie wystarczy, aby rozumieć z czym przyjdzie nam się mierzyć. Aktywne starania trwały 8 miesięcy, już wystarczająco długo, aby czuć frustrację z kolejnym rozczarowującym miesiącem, ale wciąż mało, aby panikować.
Nie zniechęcaliśmy się ani nie zakładaliśmy, że coś jest nie w porządku
W Sylwestra chyba obydwoje myśleliśmy w głowach podczas składania życzeń tylko o jednym marzeniu. Kilkanaście dni później odkryłam dwie kreseczki na teście ciążowym. To był tak ekscytujący i piękny wieczór, bo to właśnie wtedy zobaczyłam się z mężem i mogłam mu przekazać najpiękniejszą nowinę. Było to tak ważne, że pamiętam wyraźnie jakiej muzyki słuchałam tuż przed jego przyjściem i jaką książkę czytałam.
Pamiętam też nasze wzruszenie i oplatanie nóg wokół ukochanego. Pierwsze tygodnie były dla nas niepewne, były nowością i nie wiedzieliśmy czego mamy spodziewać się po wizytach, co się na nich dowiemy. W pierwszych dwóch miesiącach przeszłam bezobjawową infekcję dróg moczowych (zakończoną antybiotykoterapią), a opryszczka wargowa pojawiła się nawet dwa razy. Takie rzeczy nie są wybitnie groźne, lekarka była spokojna podczas kontroli, ale na pewno takie drobiazgi niepokoją i niepotrzebnie stresują.
Uspokoiłam się podczas pierwszych badań genetycznych. Piękny dzidziuś, piękne wyniki
Test Papp-a dodatkowo zmniejszył już i tak niskie ryzyko chorób genetycznych. Byłam zachwycona moim maluchem, którego zobaczyłam na ekranie. Miłość mamy do dziecka, które rozwija się wewnątrz niej jest mistyczna i ogromna, a równocześnie tak naturalna. Równolegle wybuchnęła pandemia. Pandemia wchodziła oknami, drzwiami w każdych wiadomościach, gazetach, głośnikach. Aura zimowa niczemu nie sprzyjała, niepokojące wieści ze świata (które teraz biorąc pod uwagę rozprzężenie społeczeństwa w temacie są czymś abstrakcyjnym), brak możliwości kontaktu z rodziną.
Z większością najbliższych nas osób musieliśmy się dzielić ciążą na odległość. Z niewieloma osobami widziałam się podczas ciąży, bo wciąż byłam zestresowana ryzykiem kontaktu. Takie też były rekomendacje dla kobiet w ciąży. Jeździliśmy więc po pracy zdalnej do pobliskiego lasu, zatapiając się w swoich planach o życiu z dzidziusiem, ale też niepokojach. Niepokój dotyczył na przykład tego, czy będę mogła rodzić z mężem za kilka miesięcy. Pomyśleć, że to był mój największy strach. Dobrze, że nie wiedziałam jeszcze wtedy co mnie czeka, bo chyba pękło by mi serce.
W międzyczasie wizyty kontrolne zostały ograniczone, przed badaniem połówkowym miałam jeszcze jedno spotkanie z moją prowadzącą lekarką. Wszystko ok, płeć jeszcze nie chce się ujawnić, ale dzidziuś mlaska językiem i kręci się w zabawie. Po każdej wizycie byłam pełna energii, szczęścia i spokoju.
W kwietniu coś się zmieniło…
Czułam się mocno zmęczona, ale też zestresowana. Każdego dnia. Próbowałam się uspokajać delikatną jogą, medytacją, spacerami, tym że nie mam przecież niepokojących objawów, plamień. Ale najwidoczniej intuicja mamy nie zawodzi. Czułam, że coś jest nie tak z maleństwem, mimo wypierania tych myśli, bo żadna mama nie myśli o najgorszym. Na początku maja, w 20 tygodniu ciąży, miałam wyczekaną wizytę z badaniem połówkowym, podczas którego mieliśmy poznać płeć naszego dziecka. Wewnętrznie ogromna radocha mieszała się z niewytłumaczalnym niepokojem. Wszystkie wizyty były restrykcyjne, nie mógł uczestniczyć w nich mój mąż z powodu pandemii. Weszłam do gabinetu sama. Lekarz podczas badania USG zamarł. Nie udźwignął sytuacji. Powiedział, że mu przykro, a później na kilka minut odleciałam w głąb siebie.
Rozpacz nie z tej ziemi. Rozpacz jakiej nie znałam
I ten widok nieżywego malucha na ekranie, który przecież rozwijał się książkowo. Z pomiarów dowiedziałam się, że maluch już najprawdopodobniej 3 tygodnie nie żył w brzuszku, więc było to na tym etapie też niebezpieczne dla mnie. Mimo to, nie miałam żadnych objawów, plamień. Mąż czekał na mnie przed wejściem. Zamiast poznać płeć swojego dziecka, dowiedział się, że nie żyje. W samochodzie płakaliśmy z rozpaczy i żalu, równocześnie w panice zastanawiając się co dalej.
Przykre jest to jak niewiele instrukcji otrzymaliśmy, a będąc w szoku człowiek nie zadaje wielu pytań. Człowiek, który nie przeżył tego nigdy wcześniej, nie wie przecież gdzie jechać, co nas czeka, jak to będzie wyglądać. Jest to przytłaczające. Mam żal do mojej prowadzącej lekarki, że nie dała mi namiarów na siebie w razie kryzysowej sytuacji – ani telefonu, ani maila, przychodnia w której stacjonuje była już wieczorem zamknięta. Jakoś udało nam się włączyć tryb zadaniowy, chodziło o moje przetrwanie, ustaliliśmy do jakiego szpitala z samego rana podjedziemy, spakowaliśmy mnie, wzięłam prysznic i poszliśmy spać. A raczej leżeć do świtu, bo nie byłam w stanie zasnąć nawet na chwilę. Wegetowałam na łóżku, nie mogąc zrozumieć dlaczego my.
W szpitalu musiałam być sama – przez pandemię, której teraz nienawidzę
Utrudniła mi życie w wystarczająco już traumatycznej sytuacji. Na przyjęciu dostałam pytanie od niedoświadczonej lekarki, co się stało. Nawet już nie miałam ochoty odpowiadać z krzykiem, ale skąd mam wiedzieć co się stało, sama chcę poznać odpowiedź na to pytanie. To był mój pierwszy raz w szpitalu. W dodatku wybrałam ten, w którym miałam rodzić zdrowego dzidziusia. Leżąc na sali, na szczęście odseparowanej od innych kobiet w szczęśliwych ciążach, słyszałam krzyki nowonarodzonych dzieci. Myślałam wtedy, że to najpiękniejszy dźwięk jaki kiedykolwiek słyszałam. Dźwięk życia.
W pokoju pojawiła się dziewczyna z Ukrainy, w podobnej sytuacji, choć miała już troje zdrowych dzieciaczków i chyba to sprawiało, że myślała na ten moment bardziej zadaniowo niż emocjonalnie. Ale jestem pewna, że w domu też przeżyła i przeżywa swoje. Było mi jej żal, bo przez pandemię, nie było jej męża w kraju, ani nie mogła też wybrać opcji pochówku maleństwa, bo nie miała warunków i pieniędzy na to, a polski zus jej tego nie zapewniał. Nie rozmawiałyśmy za wiele, pomagałyśmy sobie z fizycznymi czynnościami, ale słowa były niepotrzebne. Każda była zatopiona w sobie. Dostałam 2 tabletki poronne, o których też tak nie wiele można znaleźć informacji w internecie. Czułam ogromne skurcze, uczucie omdlenia i odejście wód płodowych.
Dyżurująca położna niestety bagatelizowała moje objawy, będąc przekonaną, że ja na pewno jeszcze nie rodzę. Dodam, że 20 tydzień ciąży to taka granica pomiędzy poronieniem, a porodem (oficjalnie uznawanym od 22 tygodnia ciąży). Wciąż organizm nie jest przygotowany do naturalnego porodu i trzeba go wywołać. Instrumentalnie nie można przeprowadzić poronienia, bo byłoby to zbyt brutalne pod kątem dalszych możliwości starań się o ciążę. Skończyło się na przerażeniu i trzymaniu główki mojego maleństwa pomiędzy nogami. Wtedy położna podniosła alarm na całym oddziale i zwołała lekarzy do nagłego zabiegu. Pojawiła się panika wśród załogi, która odbijała się na mnie. Po prostu płakałam, a równocześnie walczyłam o to, żebyśmy pobrali materiał dzidziusia do badań. Obudziłam się kilka godzin później, po zabiegu łyżeczkowania, który był niezbędny.
Dowiedziałam się, że urodziłam synka, Tadzia
Po szpitalu przeszłam silną infekcję dróg moczowych w wyniku cewnikowania, infekcję intymną, kilka nieskutecznych antybiotyków, stopowanie laktacji (emocjonalnie jedno z najcięższych przeżyć), stosowanie ponowne poronnego arthrotecu w celu dalszego oczyszczenia macicy, pęknięcie w odbycie, które skutkowało bólem i krwawieniem, poznanie własnego malucha w prosektorium (które trwało zbyt krótko, choć było to bardzo potrzebne i niezwykłe – dodam, że maluch wyglądał jak miniatura człowieka, z pięknie wykształconymi paluszkami stóp i dłoni, ślicznymi rysami twarzy, noskiem itd.) pogrzeb maluszka, pierwsze trudne spotkania z rodziną po kilku miesiącach, kilka wizyt u różnych specjalistów i wiele badań.
Zdecydowaliśmy, że chcemy w miarę możliwości, dowiedzieć się co się wydarzyło
Wiedzieliśmy, że możemy się nie dowiedzieć. Nie podoba mi się to jak drogie są takie badania i jak rzadko finansowane. Zrobiliśmy badania genetyczne, panel wirusowy, test na różne przeciwciała, trombofilię wrodzoną, zespół antyfosfolipidowy. Żadne badania nic nie wykazały, poza najprostszym badaniem histopatologicznym. Gorzko ciekawe jest też to, że lekarka wydająca wynik stwierdziła, że nic w nich nie wyszło. Natomiast nowy lekarz ginekolog, czytając wynik, dostał olśnienia, że przecież tu jest wyraźnie napisane, co było przyczyną. Musiał pojawić się zator, który zablokował dostęp do odżywiania i spokojnego oddechu malucha. To nie są naturalne przyczyny, więc lekarka chce drążyć temat dalej i zleciła mi kolejny pakiet badań, żeby móc cokolwiek zadziałać przy następnej potencjalnej ciąży, która narazie jest dla mnie sennym marzeniem.
Paradoksalnie najbardziej zmartwiło mnie rekomendowane sześć miesięcy wstrzymania starań na nowo. Czas żałoby to czas zawieszenia, rozciąga się, dni mi się dłużą, żyję w zasadzie od godziny do godziny. Czuję się kotem, który na razie wylizuje swoje rany. Fizyczne rany. Kotem, który boi się innych ludzi i chodzi swoimi dziwnymi ścieżkami. Jesteśmy blisko z rodziną, oni również ogromnie przeżyli naszą tragedię, ale od płaczu temat przeniósł się do sfery tabu. Ciężko jest oglądać im nasze cierpienie. Staram się nie płakać przy innych ludziach, bo widzę jaki sprawia to dyskomfort. Nie chcę ich stresować, ani siebie, nie chcę komuś psuć dnia, nastroju. Więc najczęściej płaczę w domu, w swoim azylu, do męża.
8 tygodni po naszej tragedii, dowiedziałam się że najlepsza przyjaciółka jest w ciąży
Teraz ani nie rozmawiamy o moich bólach, ani o jej ciąży. A złoty środek nie istnieje. To tak okropnie boli. Nie jest to nawet kwestia chyba zwyczajnej zazdrości, tylko żalu. To jest kwestia obserwowania kolejnych etapów czyjejś zdrowej ciąży, podczas gdy przypominają się nam nasze etapy, szczęśliwe etapy, bo nic nie zwiastowało najgorszego. A nasz etap, to był etap wybierania powoli łóżeczka, mierzenia pokoju, czytania o wanienkach, zastanawianiu się nad przeprowadzką, nad tym jak to będzie z uśmiechem na ustach itd. To nie jest sfera abstrakcji czy marzeń. To jest sfera planów i pewnej przyszłości, która runęła dla nas w tym momencie w gruzach.
Jestem mamą NIESPEŁNIONĄ
I to uczucie jest najgorsze. Uczucie pustki, braku, rozżalenia, ogromnej tęsknoty za własnym dzieckiem, niespełnionych wyobrażeń. Trzeba dodać, że każda z nas wraz z pierwszymi dniami ciąży przygotowuje się na bycie mamą, a w zasadzie już jest mamą. Organizm również nas na to przygotowuje, zachodzą poważne zmiany w ciele i mózgu. A przerwanie tych przygotowań w sposób tak brutalny jak obumarcie malucha w brzuchu, jest czymś tak gwałtownym, drastycznym i nienaturalnym.
Pojawiło się też uczucie, tak mało mi znane wcześniej. Współczucie samemu sobie. Współczuję nam. I wtedy pęka mi serce. Niedługo po porodzie zdecydowałam się na pomoc psychologa. Mam za sobą traumatyczną śmierć mamy kilka lat temu, po której postanowiłam poradzić sobie sama. Ale nie tym razem, nie mam ochoty siłować się sama ze sobą. Z resztą najczęściej nie jest to terapia standardowa indywidualna. Tylko pomoc w przejściu przez żałobę, w zrozumieniu jej, w zrozumieniu siebie i swoich emocji, w poukładaniu sobie pewnych spraw w głowie. Jeśli trafi się na kogoś z ogromną empatią i profesjonalizmem, takie spotkania są jak złoto. Uczestniczę w nich razem z mężem, który też został obarczony w ostatnich tygodniach ogromnym stresem, traumą, lękiem o mnie, a równocześnie musiał kontynuować pracę i ogarnianie domu, jedzenia, papierkologii wtedy kiedy ja nie byłam do tego zdolna.
Kolejnym moim stresem jest praca, do której właśnie musiałam wrócić po dwóch miesiącach, a przecież miało mnie tu już nie być. I to uczucie jest przetrudne, obok tego wrażenia, że wszyscy wiedzą co się wydarzyło i obserwują moje zachowania. Ale wiem, że jest to naturalne. I naturalny jest ten stres i niechęć do powrotu do starej rzeczywistości. Temat straty, to jest niezwykle skomplikowany temat. Wpływa na wszystkie sfery życia. Warto chyba jednak starać się zaczepiać myśli o cokolwiek dobrego. Skupiam się na mężu, na jodze, na przygotowaniu dobrego jedzenia, na błahych sprawach. Równocześnie wyobrażam sobie, że muszę zadbać o siebie, jeśli chcę być gotowa na nową ciążę, która narazie jest wielkim marzeniem. Muszę być wojownikiem. To oczywiście nie odbiera mi prawa do codziennego płaczu. Tęsknota jest zbyt silna.
Warto dać sobie przestrzeń do przeżywania
Aby móc pomagać innym (stabilnie odnajdywać się w rzeczywistości i na przykład akceptować cudze szczęśliwe ciąże), najpierw musimy pomóc sobie. Warto też dać sobie przestrzeń do wynurzenia się z tego bólu kiedy to tylko możliwe. Spokojny oddech, uśmiech też są wskazane i nie możemy się za nie biczować, tylko musimy wykorzystać to jako okazję do powolnego powrotu do stabilnego życia. Stabilne życie nie oznacza jednak negacji tego co się wydarzyło, maluchy już na zawsze będą częścią nas, a my na zawsze będziemy mamami, z najtrudniejszymi rolami.
Dziękuję za możliwość rozpisania się ze swoją historią, nikt nie zrozumie jej lepiej niż Wy. Trzymam kciuki za wszystkie wojowniczki. Nawet jeśli nimi się nie czujecie, to nimi jesteście, bo nosicie w sobie ogromny ciężar i wyzwanie życiowe. Ściskam ciepło.
Autor: Niespełniona Mama
Tekst smutny i piękny jednocześnie. A Ty silna, świadoma i kochana Kobieta-Mama.
Opublikowany w moje urodziny, które były najgorszymi w życiu. Trzy dni przed dowiedziałam się, że moje dziecko zmarło, jestem po farmakologicznym wywołaniu poronienia. Już wiem jakie to trudne, wiem jak niewyobrażalne, wiem, że to proces, jeszcze nie wiem po co i dlaczego to wszystko, ale „ wszystko kończy się dobrze, a jeśli nie jest dobrze, znaczy że to jeszcze nie koniec”.
Dziękuję Ci kochana za odzew na moją historię. Za to, że znalazłaś na to energię i chwilę w tak trudnym momencie życia. Czuję kobiecą siłę i wsparcie jak czytam to co napisałaś. Jest w Twoim komentarzu piękna nadzieja. A o nią niełatwo, szczególnie tak niedługo po śmierci maleństwa. Trzymam kciuki za to, żeby następne urodziny (i każde kolejne) były szczęśliwe, spokojne i słoneczne. Trzymam kciuki za Ciebie i za przyszłość po prostu. Musi być dobrze, a jak nie jest, to znaczy, że to jeszcze nie koniec 🙂
Dziękuję za Twoją historię. Jest bardzo bliska mojemu sercu, ponieważ spotkała mnie w podobnym czasie również tragedia. Na wskutek odklejenia się łożyska w 24 tyg musiałam urodzić mojego syna poprzez cesarskie cięcie. Choć wcześniej wszystko było w porządku. Dzidziuś rozwijał się prawidłowo. Zaplanowany, wyczekany chłopczyk. Nie dość, że straciłam synka to najgorsze było to, że w tym wszystkim musiałam być sama przez pandemię. Mój aniołek przeżył tylko dwa dni, umierał na moich rękach a mój mąż nie mógł go nawet zobaczyć.
Trzeba żyć dalej wszyscy tak mówią. Jeszcze będziecie mieli dzieci. Może i tak ale pozbierać się po czymś takim nie jest łatwo. Nie ważne co będzie w przyszłości, te historie na zawsze będą wyryte w naszych sercach i nasze aniołki będą zawsze nad nami czuwać.
Przytulam Cię ciepło. Dziękuję bardzo za Twój komentarz i za poczucie, że jest ktoś kto silnie empatyzuje, rozumie, bo przeżył „te same” emocje i „ten sam” stres. Serce mi pęka na myśl, że jest nas naprawdę dużo, a wciąż straty ciąż są ogromnym tematem tabu. Ludzie, często nawet bliscy, nie rozumieją jak potężny jest to dramat, który pewnie nie jedną z nas wpędził w głęboką depresję. Nie należy chyba jednak słuchać tych BZDUR (inaczej nie da się tego nazwać), że przecież będzie jeszcze świetnie, przecież jeszcze będą dzieci, a to „tylko” pierwsze niepowodzenia. Jasne, marzymy o tym i wierzymy i chcemy, żeby tak było. Ale znajdujemy się w momencie gdzie świat, nasze plany i nasze bycie mamą rozpadło się na najdrobniejsze kawałki. Nie byłyśmy na to przygotowane. Nie tak miało być. Więc jak się poskładać na nowo, poukładać w głowie na tyle, żeby złapać wiatr w żagle i wejść pewnie w przyszłość. Co jak co, ale my już wiemy, że nic nie jest pewne. Jesteś niesamowicie dzielna, że przetrwałaś to sama. Mam nadzieję, że znajdujesz ukojenie w jakiś sposób dla swojej głowy, myśli, wspomnień. I że dajesz sobie czas na powrót do rzeczywistości, do pędzącego dalej świata. Nadzieja jest tu chyba potęgą, zaraz obok czasu. Który trochę załagodzi te otwarte teraz rany. Choć na zawsze pozostanie to ogromną, znaczącą częścią naszego życia i na zawsze będziemy mamami naszych maluchów, których nie ma z nami. Nie ma drogi wstecz. Możemy tylko nastawić się na przyszłość dobrze, pozytywnie, nie wiem jak, ale spokojnie, bo to może zaprocentować. A pisze to neurotyk. Wierzę, że będzie dobrze – musi być. Przesyłam Ci dużo słonecznej energii.
Z jednej strony czyta się dużo o podobnych historiach, że jest dużo kobiet po stratach. Natomiast w najbliższym otoczeniu ja się nie spotkałam żeby ktoś miał podobne doświadczenia. I mam takie poczucie przez to, że nikt nie jest w stanie zrozumieć tego co czuję a każdy mi mówi jak powinnam dalej żyć. A tak naprawdę nikt nie ma prawa nam mówić jak mamy żyć, kiedy mamy się zacząć znowu śmiać, kiedy mamy znowu zacząć cieszyć się życiem. To wszystko przyjdzie do nas samo z czasem, który nasi najbliżsi muszą nam dać. Bo moje życie w tamtym dniu, narodzin mojego synka się zatrzymało. A teraz tylko dryfuje po morzu straconych pragnień, smutku, nienawiści, miłości, nadziei na lepsze jutro. I tak jak napisałaś czas, nadzieja i wiara, w to że jeszcze się uda i będzie przepięknie to jest klucz do zabliźnienia się naszych ran chociaż w jakimś stopniu. Mam nadzieję, że Ty też jakoś się trzymasz i w swoim tempie wracasz do życia. Jesteś również bardzo dzielną mamą Aniołka. Jestem z Tobą myślami i sercem tak samo złamanym jak Twoje. Ściskam Cię mocno. Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała wsparcia osoby, która wie jak to jest to napewno uda nam się jakoś skontaktować dodatkowo. Trzymaj się ciepło.
Masz rację – u mnie w sumie sytuacja ma się podobnie, nikt z najbliższego otoczenia nie przeżył straty dziecka. Zawsze są to znajomi znajomych, ale jednak gdzieś to echo się odbija.. Najsmutniejsze w żałobie jest to, że człowiek jest z nią sam. Choćby nie wiem jak bardzo otoczenie się starało pomóc – a najczęściej robi to nieudolnie, bo ludzie naprawdę nie wiedzą jak się zachować – czy zagadywać wprost o temacie, czy raczej milczeć, czy się śmiać wspólnie z żartów, czy nie wypada, czy podawać złote rady, czy są bezsensu. Choć może wyolbrzymiam. Może ludzie też po prostu nie myślą. Nie empatyzują. Nie przeżyli tego, więc nie rozumieją i nie starają się zrozumieć, nie dociekają jak mogliby pomóc. Zakładają, że temat już jest zamknięty, bo przecież minęła „dłuższa” chwila. Nie wiem. Widzę po sobie, że nie przynosi mi żadna rozmowa, nawet z bliską rodziną czy znajomymi satysfakcji. Nic nie spełnia moich oczekiwań. Żadne słowa nie są w stanie ukoić, pocieszyć. Trzy miesiące od straty dla świata to już szmat czasu. Świat się kręci i pędzi dalej w najlepsze. A my tak jak napisałaś dryfujemy. Wynurzamy się, zatapiamy, wynurzamy, zatapiamy i tak w kółko. Psycholog, z którą wciąż się spotykamy uczula, że żałoba nie działa jednostajnie ani prostolinijnie. Nie będzie tylko lepiej. Będzie gorzej (emocjonalnie) i trzeba się na to właśnie nastawić. Bo świat już dawno zapomni, a my absolutnie nie. I dysonans będzie co raz większy. Oczywiście nie chodzi o kąpanie się w złej energii i nastawieniu negatywnym na przyszłość. Tylko na dość „obiektywnym” spojrzeniu na żałobę. Musi minąć sporo czasu, żebyśmy się ustabilizowały emocjonalnie, żebyśmy odzyskały spokój i radość autentyczną z życia – nie tylko wymuszoną, bo świat i rzeczywistość tego wymaga. Narazie te emocje są zbyt świeże i wracają czasem ze zdwojoną siłą. Na ten moment jestem w punkcie takiego zawieszenia, że obserwuję to co się ze mną dzieje, jest mi cholernie źle, że muszę/musimy to przeżywać, ale wierzę i nastawiam się na to, że to MINIE. Ten stan (bo ból po stracie dziecka, tęsknota za nim i część serca już na zawsze została odebrana). I gdyby nie ta nadzieja, że jeszcze musi się coś wydarzyć dobrego, to można by było zwariować. Zatem życzę nam dawki solidnej dobrej energii. Musimy dbać o siebie i nastawiać się na to, że jeszcze będzie po prostu dobrze. Trzymaj się ciepło, uważaj na siebie i ignoruj otoczenie, jeśli Cię drażni. Nikt nie ma prawa dyktować Ci jak się czujesz i co masz robić. Masz wystarczająco już na głowie w tym roku do przyswojenia, żeby martwić się bzdurami, które inni wygadują. Jestem też tutaj dla Ciebie dostępna, zaglądam od czasu do czasu, żeby nie przegapić tej cennej i niezwykłej „grupy wsparcia”. Przytulam mocno.
Dziękuje Ci bardzo za to, że podzieliłaś się z nami Twoimi przeżyciami.
Ja również straciłam dziecko.
W listopadzie dowiedzieliśmy się, że będziemy po raz drugi rodzicami (mamy dwuletniego synka Oliwiera). Szczęście było ogromne, ponieważ obydwoje bardzo chcieliśmy kolejnego dzidziusia. Ciąża różniła się od pierwszej tym, że praktycznie nie miałam żadnych objawów. Na usg pierwszego trymestru wszystkie parametry były idealne- dziecko rozwija się prawidłowo. Mimo to, ja wewnętrznie czułam, że coś jest nie tak. Za dużo razy trafiałam przypadkowo w Internecie na tematy dotyczące poronień. Sama o tym myślałam, że „ Boże, oby nam się to nie przytrafiło”. W któryś dzień poczułam, że nie czuje ruchów dziecka, były to delikatne muśnięcia pod skórą, których wtedy nie mogłam wyczuć. Dodatkowo po prawej stronie brzucha, czułam, że moje dzieciątko za dużo przebywa tylko i wyłącznie w tym miejscu. Po południu dostałam plamień. Byłam w szoku, w stresie, bo w pierwszej ciąży tego nie miałam. Zadzwoniłam do lekarza, kazał się uspokoić, może się przedźwignęłam, mam odpoczywać, a jeżeli na drugi dzień również będą, to mam do niego przyjechać i mnie przyjmie między pacjentkami. Z duszą na ramieniu czekałam na następny dzień. Niestety plamienia były dalej. Pojechałam do lekarza. Z wywiadu wszystko Ok, badanie też Ok, przyszła pora na USG. Najgorszy moment. „Nie jest dobrze” Już wiedziałam, że stało się najgorsze. Brak tętna, dziecko nie żyje. Widziałam na monitorze tylko zwiniętą kuleczkę. Serce mi pękło. Słowa lekarza- „ Bardzo mi przykro”. Chyba sam był w szoku, bo nic tego nie zapowiadało.
Dostałam skierowanie do szpitala na wywołanie poronienia. Nieprzespana noc, na następny dzień z rana pojechaliśmy do szpitala, zrobiono mi badania, poród przedwczesny zatrzymany 17+5 t.c. Płacz, płacz i jeszcze raz płacz. Czułam moje dziecko jak przeze mnie „przechodziło”, urodziłam córeczkę Polę. Później łyżeczkowanie i na salę. Później omawianie co dalej, czy zostawiamy, czy pogrzeb sami organizujemy czy pogrzeb ma zorganizować stowarzyszenie . Zgodziliśmy się na to ostatnie. Pogrzeb miał odbyć się w kwietniu, przez pandemię odbył się dopiero w czerwcu. Kolejny najgorszy dzień… pierwszy raz widziałam, jak mąż płacze. Mój kawałek serca został z moim dzieckiem na cmentarzu, na Grobie Dzieci Utraconych. Nikt nie wie ani w szpitalu ani mój lekarz dlaczego tak się stało. „ Czasami tak jest”. Gdyby nie to, że mam syna, załamałabym się totalnie. Najgorsze byku słowa z każdej strony „ Młodzi jesteście, jeszcze Wam się uda”. Minęło kilka miesięcy i znów zaczęliśmy się starać. Udało się, jestem w ciąży, ale tez boje się. Boje sie tak cholernie mocno, że ciężko mi czasami funkcjonować.
Wspieram Cię wirtualnie, wiem przez co przechodzisz, jestem z Tobą ! Pozdrawiam Cię
Dziękuję bardzo za Twój komentarz. Widzę bardzo dużo analogii w naszych smutnych historiach, podobny wiek ciąży, podobna intuicja tląca się z tyłu głowy w trakcie ciąży, że coś może być nie w porządku.. Która nas nie myliła niestety. Dla mnie też ten brak odpowiedzi na pytania, bezradność lekarzy był trudny. I wciąż jest. Czasem zdarzyło się któremuś zaryzykować, że „to może być to”, ale nigdy nic na pewno. Z resztą temat poronień wciąż pozostaje tajemnicą. Nawet wybitni specjaliście nie znają odpowiedzi na wszystkie pytania. Ani nie mogą nic zagwarantować. Cieszę się, że masz już dwulatka, ale wyobrażam sobie, że to też jest ciężkie, przeżywać stratę dziecka, podczas gdy musisz się starać pionizować i być dzielna dla drugiego, a rodzina, znajomi często bagatelizują, że przecież masz dla kogo żyć, nic takiego się nie stało, jeszcze będziecie mieli kolejne. Nawet jeśli to się spełnia w przyszłości, to nie ma nic wspólnego z żalem i bólem po stracie Poli. Ludziom, którzy nie przeżyli straty, ciężko zrozumieć jak skomplikowane są to emocje i co zostało drastycznie przerwane. I że poklepywanie po plecach, bo kiedyś będzie następne, nic nie wnosi, a najczęściej jest wróżeniem z fusów. Natomiast teraz chciałabym skupić się na Twojej ciąży – ogromne gratulacje, trzymam kciuki prze-mocno za Twój spokój, za pomyślność i za to, żeby już nic się niedobrego nie wydarzyło. Jeśli czujesz się nerwowo, to może poproś o częstsze kontrole, badanie przepływów itd. Wyobrażam sobie, że tego typu wizyty choć trochę mogłyby uspokoić myśli. Ale nie biczuj się za to, że masz ciemne myśli. Bo to jest najbardziej naturalna rzecz na świecie, po tym co przeżyłaś tak zupełnie niedawno. Czekam na dalszy rozwój sytuacji i na dobre wieści za kilka miesięcy, podziel się z nami tutaj jeśli znajdziesz na to czas i ochotę 🙂 Twoja historia daje ogromną nadzieję. Dziękuję Ci kochana i przesyłam dużo słońca. Dbaj o siebie.
Dziękuje ❤️ Twoje słowa dużo mi dały, bo tak na prawdę, nikt mnie nie potrafił zrozumieć co ja czuje. Wszędzie tylko „ jesteście młodzi, będziecie mieć niejedno dziecko”, w każdym razie jestem również myślami z Tobą, wiem, że na każdego przyjdzie odpowiednia pora, żeby uporać się ze swoimi lękami i obawami. Chociaż każda ciąża po straconej to jest czas z duszą na ramieniu, modlitwy o zdrowie swoje i dziecka w brzuszku.
Z moim dwulatkiem ciężko było mi się uporać, bezradny widział mnie płaczącą, a ja nie potrafiłam się pozbierać i nie płakać przy nim. No ale niestety to jest część którą trzeba przejść, żałoba po stracie dziecka dla matki jest nie do opisania. Trzymam za Ciebie również kciuki i cieszę się, ze tutaj trafiłam całkiem przez przypadek, będę tutaj cały czas ❤️ Wierzę, że i Wam uda się w odpowiednim dla Was czasie stworzyć kolejny cud, tęczowego dzidziusia.
To, co najczęściej dzisiaj sobie powtarzam to to, co już napisała Mama Tadzia „nie tak miało być”. Cały czas tylko ta jedna natrętna myśl.
My kobiety jesteśmy silniejsze niż się wydaje, ale najgorsze przeżywamy zawsze w samotności /nie oszukujmy się nawet mąż czy partner nie jest w stanie pewnych rzeczy zrozumieć/, dlatego jest nam tym bardziej ciężko. Każda z nas jest inna i każda inaczej i w innym tempie przeżyje swoją żałobę, choć dramat ten sam.
Nie mam słów aby ukoić Wasz ból, a straty w takim terminie jak Wasz nie chcę nawet sobie wyobrażać, ale jedyne co możemy teraz zrobić to zatrzymać się na „chwilę”, dbać o siebie i choć to trudne, to starać się myśleć pozytywnie i mieć marzenia…
Ja już nie planuję, ale marzenia mam.
Kupiłam sobie też bransoletkę ze znakiem nieskończoności i aniołkiem z malutkim serduszkiem, którą już zawsze będę nosić i pamiętać. Jest ze mną cały czas.
Życzę Wam jak najwięcej zdrowia, nadziei, siły i marzeń, które niech się spełnią jak najszybciej.
Dbajcie o siebie ☀️ Myślami z Wami i Aniołkami
Bardzo trafnie napisane – najbezpieczniej nie planować. Ale marzyć i zadaniowo podchodzić do rzeczywistości i przyszłości – jak najbardziej. To na pewno nie zaszkodzi, a może pomóc.
To też jest charakterystyczne dla żałoby, że meandruje. I, że przechodzi się nią przede wszystkim samotnie. Czasem ciężko nawet spotkać się w tym samym miejscu z najbliższym nam człowiekiem – mężem, partnerem. I jest to niczyja wina. Każdy jest inaczej skonstruowany, każdy ma inny zestaw cech i każdy inną emocjonalność. Ale ból na pewno jest ten sam. Warto jednak pamiętać o tym, żeby nie zatracić siebie i nie zatracić relacji. Pamiętać o tym, że ktoś może szybciej przejść żałobę, a ktoś może być daleko w tyle i szanować to, obserwować i być czujnym na drugą osobę. Sama nad tym pracuję.
Cudnie, że sprawiłaś sobie taką ważną pamiątkę, która kojarzy Ci się z maleństwem. Myślę, że jest to bardzo ważne i takie… „terapeutyczne”. Ja obecnie przebrnęłam przez wywołane klisze i zdjęcia z czasu ciąży. Ale do pamiętnika prowadzonego w tamtym czasie bardzo szczegółowo narazie nie zaglądam. Ale nie ma co się siłować i spieszyć. Przyjdzie jeszcze na to czas.
Dla Ciebie również kochana – szczęśliwego spełnienia marzeń, dużo spokoju, dobrej energii i przede wszystkim zdrowia. Dużo też cierpliwości do siebie i do świata, bo to chyba potrzebne w tym czasie, gdy jest się otoczonym od czasu do czasu ludźmi-dobra-rada. Dbaj o siebie każdego dnia.
„Musi być dobrze, a jak nie jest, to znaczy, że to jeszcze nie koniec”
Czesto zastanawialam sie czy napisac…Moja historia w skrocie: wzywanie karetki do pracy, saczace sie wody plodowe, na koniec odklejenie sie lozyzka na poczatku 23 tygodnia. Ciaza ksiazkowa. Gdzie problem? Wada wrodzona macicy, o ktorej dowiedzialam sie dopiero w czasie ciazy. Corka zyla godzine. Nie moglam potrzymac jej w ramionach gdyz bylam operowana. Podobinie jak Ty po dwoch miesiacach wrocilam do pracy. Wzrok kolegow i kolezanek wyrazajcy litosc. Niektorzy obchodzili sie ze mna jak z jajkiem czego nie chcialam…
W grudniu mija 1,5 roku od smierci corki i w grudniu mozemy rozpoczac kolejne starania, ale ten strach… Ten strach bo przy mojej wadzie ta sama komplikacja moze pojawic sie ponownie, a koljnej straty nie przezyje. Kazdego wieczoru marze, ze sie uda. Wiem, ze jak sie nam uda to bedzie to prawdopodobnie wczesniak urodzony w 8 miesiacu. Tak bardzo chce zalozyc rodzine. Mysle pozytywnie, ale te sny, ktore sie nadal pojawiaja, wrowadzaja niepewnosc i lek.
Dziewczyny… z calego serca zycze Wam duzo sily i wytrwalosci. Trzymam za Was kciuki
Kochana, zaglądam tu raz na czas i dopiero teraz zauważyłam Twój komentarz pod moimi zapiskami. Bardzo Ci za niego dziękuję. Wiem, że to kosztuje, nawet te kilka zdań podzielić się swoim „koszmarem”. Serce mi pęka na kolejną tak niesprawiedliwą historię, która nikomu nie powinna się przydarzyć. Równocześnie czuję się wtedy egoistycznie mniej samotna, jak słyszę głosy takie jak Twój, choćby w przestrzeni wirtualnej. Przytulam Cię mocno. Jeśli chodzi o wadę – też mam swoją, nie do końca jasną, niskie białko S, co oznacza że zator może się jeszcze kiedyś pojawić, a to z kolei oznacza, że koszmar może się znów powtórzyć. A my wiemy, co to znaczy przeżyć ten koszmar i włosy nam dębem stają na samą myśl, że coś takiego miałoby się jeszcze raz wydarzyć. Wydaje się to niemożliwe do przeżycia. Ale z drugiej strony – to co teraz przeżyłyśmy, też się wydawało nie do przeżycia. A jednak da się żyć z wyrwanym sercem. Potem czytam o kobietach – szczęśliwych mamach, które poroniły kilka razy, aby po kilku latach zajść w ciążę ze szczęśliwym finałem. I znów mi włosy dębem stają. To pokazuje nic innego, tylko jakąś niewyobrażalną siłę i nadzieję? Jeśli marzysz o maluchu, to pewnie wybierzesz ryzyko jakim jest staranie się o niego. Ja tak samo. I cholernie się tego boję. Ale jak nie zaryzykuję, to będę jeszcze bardziej nieszczęśliwa. Asekuranctwo niestety nie gwarantuje nam szczęścia w tym przypadku. I tak, jest to bardzo niesprawiedliwe, że została nam odebrana opcja beztroskiego macierzyństwa i przeżywania ciąży. Bo już została odebrana przecież i nic tego nie wróci, bo jest w nas ten cholerny strach, o którym piszesz. Nie wiem nic o Tobie i niecierpię sztucznych porad z rękawa sypanych, ale mogę polecić wsparcie psychologiczne. Nawet na ten czas starań. Żeby ktoś nastawiał Wam głowę na różne warianty, ale przede wszystkim na tą jasną stronę. Kochana życzę Ci, żebyś drugi raz nie musiała przechodzić żadnych koszmarów, żebyś została mamą spełnioną, bo mamą niespełnioną już niestety jesteś. Zasługujesz na szczęście. Żebyś znalazła w sobie (nie wiem jak i skąd) siłę wewnętrzną i nadzieję. No i w tym głupim pandemicznym czasie – spokoju i zdrowia, zdrowia, zdrowia. Dziękuję jeszcze raz za Twoją wiadomość i ściskam najcieplej.
W 37 tygodniu, na ostatniej planowej wizycie u ginekologa po idealnej, książkowej ciąży dowiedziałam się, że nasza mała Lilka, idealna, wyczekiwana, zdrowa, nie żyje od conajmniej dwóch tygodni. Ruchy które czułam, to jej bezwiedne obijanie się we mnie. Czytając twoja historie poczułam, ze jest bardzo bliska mojej. Potem cała uwaga skupiona na tym, by ratować moje życie i zdrowie i dać szanse na kolejna ciąże. Na szczęście trafiłam na cudownych lekarzy i położne, dzięki którym przetrwalam samotny ponad tygodniowy pobyt w szpitalu i poród. Za 3 dni minie miesiąc od pogrzebu a ja próbuje odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości. Ostatnia noc, noc wywoływania porodu, pamietam jak wciskałam ją sobie pod zebra do bólu, by ostatni raz poczuć. To było moje pożegnanie, nie dałam rady jej zobaczyć po porodzie.
Kochana, dziękuję za to, że pozostawiłaś ten ważny komentarz. Zaglądnęłam tu z powrotem po dłuższej przerwie i akurat zobaczyłam Twoją odpowiedź. Uważam, że każda mama nawet 5-tygodniowego maleństwa może okrutnie przeżywać stratę dziecka. Ale muszę przyznać, że mimo wszystko, im wyższa ciąża, tym więcej przeżytych dni z maleństwem wewnątrz Ciebie, każdy kolejny dzień z myślami o maleństwie, planach, nowym etapie w życiu, a u Ciebie to już w ogóle finiszowanie, pewnie komplet ubrań i gadżetów gotowy i myślenie o planie porodowym przecież. Więc jak czytam o Twoim 37 tygodniu, to mam ciarki na plecach. Ogromnie Cię przytulam, współczuję, wspieram myślami. Teraz jest bardzo krótko po tragedii. Myślę, że narazie czeka Cię ten czas wynurzania się co jakiś czas z pod mętnej wody. Chciałabym, żeby czas szybko mijał i żeby zaleczał Twój ból. Ze swojej perspektywy wyznam, że pierwsze miesiące po śmierci Tadzia straaaaasznie mi się ciągnęły. Wręcz okrutnie. Odliczałam czas do momentu kiedy będę mogła się na nowo starać (postanowiliśmy minimum 6 miesięcy się wstrzymać dla regeneracji). Niestety w styczniu poroniłam ponownie, tym razem w 9 tygodniu ciąży. Ból okropny, choć jest to dla mnie zupełnie inna sytuacja niż w przypadku śmierci Tadzia. Drugie maleństwo jest bardziej „anonimowe”, nie znam płci, nie widziałam malca, poród samoistny itd. Co nie zmienia faktu, że strach i trauma są już podwójnie nabudowane. W maju mija rocznica śmierci Tadzia – rok wyjęty z życia, najtrudniejszy, paskudny. Ale mogę uznać chyba, że jest jednak lepiej (sama się teraz zaskoczyłam taką refleksją) niż te 10 miesięcy temu. Więc jest może jednak coś w tym, że czas jakoś nas odbija od tych świeżych ran, większość dni i nocy tego roku zostało przepłakanych, prze-rozkminianych na wszystkie sposoby i sam organizm już czuje, że już wystarczy powoli. Że nikt za nas nie ruszy do przodu w życiu. Więc się staram jakoś funkcjonować przy wsparciu mojego kochanego męża. No i dalej obstaję przy tym, że jest nadzieja i że trzeba się tego kurczowo trzymać i jeszcze się nie poddaliśmy. Wracając do Ciebie kochana – czeka Cię paskudny, trudny czas, ale przetrwasz to, bo przetrwałaś już piekło, czyli samotny tydzień w szpitalu i poród Lilki, więc już przecież dokonałaś czegoś abstrakcyjnego. Daj sobie czas, oddech, przestrzeń na płacz i przeżywanie traumy i żałoby po swojemu. A jak będziesz potrzebować pomocy, to nie wahaj się ani sekundy z kontaktem do psychologa (np. fundacja Ernesta). Mi dużo dały rozmowy z psychologiem właśnie w pierwszych 6 miesiącach po stracie Tadzia. Trzymam za Ciebie kciuki i za słoneczną przyszłość, myślę też o Lilce. Przytulam ciepło!