2020 rok poronienie wiek 31 lat. Pustka… Ból… Strach… Depresja…. Wtedy myślałam jestem młoda dam radę. Trafiłam na świetnego lekarza który wytłumaczył że jest naturalną selekcja i widocznie z dzieckiem było coś nie tak. Jakbym urodziła chore to bym sobie nie darowała.
Potem druga ciąża planowana bezproblemowa i zdrowa córka maj 2021. Gdy miała 10 miesięcy znowu ciąża także bezproblemowa i zdrowa córka choć urodzona przez CC bo traciła tętno… Trochę nam strachu napędziła.
Zawsze sobie obiecywałam że jak będę zbliżała się do 40 to chcę mieć jeszcze jedno dziecko. Rozpoczęliśmy starania. Pierwszy miesiąc pierwszy test i jest mamy to. Do 12 tygodnia bezproblemowo i wtedy wizyta u lekarza i słyszę: „Bardzo mi przykro ale dziecko nie żyje. Serduszko przestało bić”.
Te słowa dźwięczały mi w uszach dobre parę tygodni. Szpital, tabletki, przeokrutny ból. Potem badania kariotypy i pytanie co się mogło stać. Myślę: „taki los, ważne że są dwie zdrowe córki. Mam dla kogo żyć”. Mija pół roku, znowu starania i szybciutko jest ciąża. Serce bije, ale za wolno, widok na USG nieprawidłowy. Nie przywiązujemy się. Poronienie i zabieg łyżeczkowania. Podejrzenie zaśniadu groniastego, ale nie potwierdziło się w histopatologii. Znowu mija kolejne kilka miesięcy. Znowu próba, bo w badaniach nic złego nie wychodzi. Ciąża biochemiczna.
Czytam, że po takiej ciąży łatwiej o kolejną zdrową. Znajduję grupę na FB i opisuje swój przypadek. Pytam co dziewczyny brały. Trafiłam na cudowną osobę położną z Łodzi. Słucham jej rad odnośnie leków i lekarzy. W międzyczasie wizyty u przynajmniej 10 i nikt nie ma pomysłu. W końcu cudowna pani doktor, która słucha i mówi że ma pomysł i będziemy walczyć jak lwice. Leki euthyrox, heparyna, witaminy metylowane, luteina dopochwowo i w zastrzykach, glucophade i encorton, acard. To wszystko przed staraniami. Mamy zielone światło i za chwilę jest ciąża.
Każde badanie okupione nerwami, morzem łez i zamartwianiem się. Pierwsze USG, gdzie było widać bicie serduszka i słowa pani dr: „Dzień dobry Skarbie…” Obie płakałyśmy. Do 7 miesiąca w porządku, nagle skurcze i szpital, ale sytuacja opanowana. Dostałam leki i mam leżeć w domu. Nie mijają 2 tygodnie i brak czucia ruchów dziecka.
W drodze do szpitala modliłam się: „Panie Boże nie możesz mi zabrać mojego synka.” Na szczęście serduszko bije, ale dzieciątko jakieś spowolnione. Lekarz mówi, że mnie nie wypuści dopóki nie będę bezpieczna i nie pozna przyczyny. Okazuje się cholestaza ciążowa. Wyniki z dnia na dzień gorsze, aż pewnego dnia pierwszego tygodnia dziewiątego miesiąca szybka decyzja: cesarka, bo wyniki są tak złe, że zagrażają życiu dziecka. I jest na świecie nasz mały cud… Wojownik.
Nazwaliśmy go Szymek. Jest zdrowy silny. Ważył 3400 mimo wcześniactwa. Urodziłam synka w wieku 42 lat. I powiem wam, że zawsze warto. Teraz ma 2 latka i jest oczkiem w głowie całej rodziny. Nie wiem jak dałam radę stoczyć tą walkę, ale warto było. Myślę tylko czasem o tych naszych aniołach w niebie.
Trzymajcie się kochane i walczcie jak lwice!
Lidia
Jeżeli Ty też chcesz podzielić się swoją historią, możesz zrobić to tutaj: https://www.poronilam.pl/kontakt/podziel-sie-swoja-historia/